Najbliższe tygodnie będą bardzo brutalne. Odejdą w zapomnienie dotychczasowe ideały polityki, a sytuacja wszystkich ugrupowań politycznych będzie zła lub fatalna. Z kolei każda decyzja marszałka Komorowskiego stanie się zaraz przedmiotem krytyki. Dyskusja nad stosownością pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu najprawdopodobniej spowoduje nowy, symboliczny podział Polski na tych, co za i przeciw. Podział będzie tym bardziej niebezpieczny, że żadna ze stron nie ma jednoznacznych argumentów.
Trudna sytuacja marszałka
Co do wyborów prezydenckich, to wciąż nie znamy kontrkandydatów Bronisława Komorowskiego z PiS i SLD. Pewne jest jedno: swoją kampanię będą budowali na trumnach i tragedii. Dopiero gdy opadną emocje, okaże się, że nie mają wiele do powiedzenia. W tym zamieszaniu zyska kandydat, który w jakimś sensie nie został dotknięty tragedią, czyli Andrzej Olechowski.
W trudnej sytuacji jest sam marszałek. Nie może się wycofać z wyborów, nie ma też możliwości, by do gry wrócił premier Tusk. Szczególnie to ostatnie rozwiązanie byłoby polityczną komedią i robieniem ludziom wody z mózgu. Działania Komorowskiego powinny teraz sprowadzać się do tego, by najważniejsze decyzje scedować na innych. Dlatego decyzję o wyznaczeniu terminu wyborów powinien pozostawić w gestii opozycji.
Wyjątek bym uczynił dla szefa NBP. Marszałek źle interpretuje konstytucję, to nieprawda, że RPP może wybrać swojego przewodniczącego. Nie powinien bać się decyzji o nominowaniu następcy prezesa Skrzypka.
Jeśli PiS przegra, zniknie
Przed PiS rysuje się sytuacja: być albo nie być. Jeśli Jarosław Kaczyński zdecyduje się kandydować w wyborach prezydenckich, popełni kardynalny błąd. Jeśli przegra, to PiS zniknie z politycznej sceny i nie pomogą ewentualne powroty Ludwika Dorna czy Marka Jurka. Kto dziś kojarzy te nazwiska? Dla PiS istnieje rozwiązanie tej patowej sytuacji, tylko politycy tej formacji prawdopodobnie nie skorzystają z niego: uznanie, że Lech Kaczyński był najlepszym, jedynym kandydatem i nie ma nikogo, kto go godnie zastąpi. Nie wystawiając kandydata dziś, partia skupiłaby się na kolejnych wyborach prezydenckich.
Podobny scenariusz mogłaby przyjąć lewica. Pod jednym warunkiem: że poradzi sobie z osobowością Włodzimierza Cimoszewicza. Bo jeśli były premier zdecyduje się wystartować, to z pewnością wejdzie do drugiej tury. Ale wystartuje tylko na swoich warunkach. SLD powinien więc przyjąć strategię: Cimoszewicz albo nikt.
Prawdopodobnie Polacy będą wybierać między marszałkiem Komorowskim a Andrzejem Olechowskim. I wcale nie jestem pewien, że wygra ten pierwszy. Dzisiaj przeszkadza nam, że Olechowski sprawia wrażenia osoby nie do końca przekonanej, co chce powiedzieć wyborcom. Ale pamiętajmy, że Polacy jeszcze bardziej nie lubią głosowania z konieczności, pod presją. I gdyby w drugiej turze Komorowski starł się z kimkolwiek innym, to dużo osób zagłosowałoby przeciwko marszałkowi. Zresztą mamy już tradycję takich negatywnych wyborów.
Czeka nas trzęsienie ziemi
Dziś pewne są dwie rzeczy. Po pierwsze nie ma mowy, by wybory uzupełniające do Senatu odbyły się przez aklamację. Byłoby to wypaczeniem demokracji. A po drugie nie grozi nam system monopartyjny z Platformą w roli głównej. W dłuższej perspektywie byłoby to samobójstwo dla tej partii.
Czeka nas jeszcze jedno trzęsienie ziemi. Po odwróceniu kalendarza wyborczego po wakacjach będziemy mieli wybory gminne, lokalne, wojewódzkie. A te w nowoczesnej Europie znaczą de facto więcej niż narodowe. Zapomnieliśmy o tym. A efekt tego zapomnienia? Do głosu będą dochodzić ludzie z przypadku.