Na pozór to oczywiste, wybory prezydenckie to wybory, w których wybieramy osobę, a nie partię lub przedstawiciela stowarzyszenia czy lokalnej grupy ludzi przedsiębiorczych.

Reklama

W krajach, w których panuje system prezydencki (USA, Francja), wybór ma charakter w olbrzymim stopniu merytoryczny, gdyż prezydent jest zwierzchnikiem władzy wykonawczej. W Polsce, na skutek nie całkiem szczęśliwej konstrukcji konstytucyjnej, prezydent ma pewne uprawnienia, ale stosunkowo nieliczne. Jego cechy - i zupełnie nie odnoszę się do bieżących wyborów - osobiste, jego temperament mają większe znaczenie niż jego poglądy. Naturalnie może wetować ustawy i na inne sposoby nieco wkraczać w życie wewnętrzne i w politykę zagraniczną, jednak nie to stanowi o jego pozycji i nie na tym polegają jego zadania. Gdyby wetowanie czy niezatwierdzanie ambasadorów uznać za główne zadanie prezydenta, to doprawdy nie przynosiłoby tej najważniejszej i symbolicznej postaci w systemie naszej demokracji chluby.

Prezydent jednak ma kolosalne możliwości pozytywne, które mają mało formalny charakter, ale kto nie zaakceptuje jego inicjatywy, skoro jest prezydentem. Prezydent formalnie musi zrezygnować z członkowstwa w partii politycznej. Można jednak uznać, że nie jest to tylko gest formalny, ale rzeczywisty i - znowu powtarzam pozorny banał - prezydent pełnił funkcję tego, kto pomaga zawierać kompromisy, mediatora skłaniającego do negocjacji aż do uzyskania konkretnego rezultatu, strażnika poglądów społeczeństwa, którego olbrzymia większość - jak wskazują badania socjologiczne - woli zgodę od niezgody.

Naturalnie system partyjny jest oparty na zasadzie kontradyktoryjności, czyli sporu. Jak jednak zdajemy sobie sprawę, istnieje wiele dziedzin życia, w których regulacje ustawowe lub wykonawcze nie muszą być konstruowane na zasadzie albo - albo, czyli wykluczenia jednego ze stanowisk, lecz nadają się do uzgodnienia. Partie polityczne muszą się różnić, ale w Polsce ostatnimi czasy różnią się dla zasady, tak jakbyśmy sami nie potrafili ich odróżnić. Rola prezydenta polegałaby na wskazywaniu na problemy, które nie muszą być przedmiotem zasadniczego sporu i które podlegają z trudem wypracowanym kompromisom. Jeszcze raz powtarzając banał: prezydent powinien w miarę możności łączyć, a nie dzielić i tak już dramatycznie podzieloną polską klasę polityczną i społeczeństwo. Jest to możliwe, jeżeli prezydent i jego pomocnicy stosowaliby techniki, jakie we współczesnych demokracjach są coraz lepiej dopracowywane.

Reklama

A najważniejszą z tych technik jest stosowanie demokracji deliberacyjnej, czyli prowadzenie długich i pełnych dobrej woli debat na ważne politycznie, społecznie i moralnie tematy przez grona ludzi mających kompetencje uprawniające ich do zabierania głosu, kiedy i tak ostateczna decyzja należy do władzy wykonawczej, ewentualnie (w przypadku ustawy) do parlamentu. Jednak władzom tym trudno jest odrzucić publicznie znane wyniki rozważań grup deliberujących. W Polsce doskonałym przykładem problemu, który tylko w ten sposób da się dobrze rozwiązać, jest ustawa dotycząca telewizji publicznej, gdzie powinna odbyć się deliberacja (a nie konsultacja, bo to nic nie znaczy) twórców, innych mediów, polityków, samorządów, akademickich specjalistów od mediów. Gdyby przyszły prezydent chciał, mógłby zorganizować grupę deliberacyjną i stanąć na jej czele. Wymaga to jednak nie tyle uprawnień formalnych, bo kto odmówi dobrej woli prezydenta, lecz jego chęci i temperamentu skłaniającego go do takich zachowań, czyli cech osoby, a nie tylko urzędu. Oto zatem mój ideał: prezydent jako Wielki Deliberator.