Debaty wyborcze w Polsce nie mają takiej tradycji jak amerykańskie. Ale nie sposób odmówić im jednego: w dwudziestoletniej historii III RP miały wielki wpływ na wyborczy rezultat.
W 1990 r. Stan Tymiński pokazał Wałęsie czarną teczkę. Straszył jej zawartością. Wałęsa żądał, by ją ujawnił. Tymiński tego nie zrobił. Przegrał. Ale nie tylko przez teczkę. Wyborcy woleli nieobliczalnego, ale jednak znanego kandydata niż nieobliczalnego i egzotycznego przybysza z Ameryki Południowej. Debata pokazała to wyraźnie.
Pięć lat później to Wałęsa poległ w debacie. W starciu z młodym Aleksandrem Kwaśniewskim nie potrafił wyzbyć się buty urzędu prezydenta. Kandydat SLD wygrał jednak nie tylko dlatego, że w słynnej scenie kończącej starcie podszedł do Wałęsy, a ten odrzucił jego pojednawczy gest. Kwaśniewski był do tej debaty dobrze przygotowany. Wielu osobom właśnie wówczas pokazał się jako remedium na konfliktową prezydenturę legendy "Solidarności".
W 2000 r. wielkich debat nie było. Kampania sprowadzała się do tego, czy urzędującemu prezydentowi wystarczy jedna tura wyborów. Zacięta była jedynie walka o drugie miejsce. Tyle że w wyborach prezydenckich zwycięzca bierze wszystko. Analogicznie dzisiaj mało interesujące są propozycje debat z udziałem Grzegorza Napieralskiego czy Andrzeja Olechowskiego.
Już w 2005 r. debaty między Donaldem Tuskiem a Lechem Kaczyńskim były solą kampanii. Choć żadna nie zapadła w pamięć Polaków tak, jak spotkanie Tuska z Jarosławem Kaczyńskim dwa lata później. Ale to właśnie w bezpośrednich starciach kandydatów najlepiej było widać, jak różnią się od siebie ich pomysły na Polskę. To w trakcie tych debat rozsypywała się idee fixe koalicji PO - PiS. Tam Tusk zarzucał Lechowi Kaczyńskiemu tęsknotę za socjalizmem. Drugi nie pozostawał dłużny, oskarżając lidera PO o pomysły liberalnych utopii, które wykluczą część społeczeństwa.
Każda z tych debat dawała tym, którzy chcieli wiedzę o kluczowych dla gospodarki i polityki zagranicznej poglądach kandydata. Bo nikt tak dobrze nie wiedział, o co zapytać, jak konkurent i jego sztab. Tym wyborcom, których programy nie interesują, debata dostarczała wiedzy o osobowości kandydata: czy łatwo daje się wyprowadzać z równowagi, mówi konkretnie czy „pływa”. I to też była cenna wiedza, która pomagała podjąć decyzję przy urnie.
Wiele wskazuje na to, że w tej kampanii debatę między kandydatami zobaczymy najwcześniej na przełomie czerwca i lipca. Czy to oznacza, że do I tury wyborów pójdziemy niemal głusi i ślepi? Ktoś powie, że nie. Przecież nieustannie wypowiadają się przedstawiciele sztabów. Poza tym nie kandyduje nikt nowy - znamy poglądy Bronisława Komorowskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. Inny z ulgą skonstatuje, że "Dziennik Gazeta Prawna" niemal codziennie publikuje analizy poglądów kandydatów na sprawy gospodarcze czy społeczne. Pytanie tylko, kto tu prowadzi kampanię?