Być może Tusk potrzebuje czasu na to, by wyprowadzić własną formację z "logiki kampanii wyborczej", przygotować ją do rządzenia. Niewykluczone, że pomny na rozczarowania sprzed dwóch lat - nie zaryzykował takich przygotowań w ostatnich tygodniach. Albo nieudane negocjacje koalicyjne sprzed dwóch lat skłaniają do nieco przesadnej ostrożności. Jednak istotna decyzja, jaką powinna podjąć zwycięska ekipa, polega przede wszystkim na wyborze strategicznego sojusznika.

Reklama

Jeżeli liderzy PO - zgodnie z przedwyborczymi deklaracjami - uznają, że wybór ten jest oczywisty i prosty, to mogliby wykonać już dziś gest w stronę PSL. Zwłoka zwiastuje jednak, że biorą oni poważnie pod uwagę scenariusze alternatywne. Zapowiada twarde negocjacje z każdym z dwóch słabszych partnerów lub branie pod uwagę rozwiązań niekonwencjonalnych. "Czas do namysłu" to w polityce najczęściej "czas na negocjacje" i rozważanie różnych wariantów politycznej rozgrywki.

Poważne i skupione miny liderów Platformy nie świadczyły o radości z sukcesu i poczuciu komfortu politycznego. Wiele wskazywało na to, że PO wciśnięta między opozycję z lewa i prawa, wystawiona na trudną kohabitację z prezydentem została postawiona przed decyzjami, których wolałaby uniknąć. Partia Jarosława Kaczyńskiego nie uzyskała siły wystarczającej do samodzielnego wspierania prezydenckiego weta. Może jednak liczyć na to, że w sprawach społecznych i gospodarczych uda się jej pozyskać wsparcie przynajmniej części LiD lub PSL. Tusk musi myśleć zatem o koalicji szerszej, wiążącej trwały układ niezależny od postawy ośrodka prezydenckiego.

By taki układ zbudować, należy sprawdzić możliwość współpracy z nowym klubem lewicy - zmienionym, gdy chodzi o wewnętrzne relacje, i mniej jednorodnym niż w poprzedniej kadencji. Być może Tusk będzie chciał dogadać się z częścią PiS, otwarcie deklarującą sympatię dla idei wspólnej koalicji, po raz drugi przekreślonej przez "przegrywającego partnera" - tym razem Jarosława Kaczyńskiego. Te wszystkie rachunki zostaną jednak - jak się wydaje - sprowadzone do jednego wspólnego mianownika: zbudowania takiego rządu, który nie zamknie szefowi PO drogi do prezydentury.

Reklama

Ów wspólny mianownik może mieć skutki pożyteczne - sprowadza bowiem imperatyw dobrego rządzenia do roli czynnika nadrzędnego wobec interesu partii, łagodzi skrajności, wymusza redukcję agresji w relacjach z opozycją i Pałacem Prezydenckim. Aleksander Kwaśniewski został prezydentem po dwóch latach kierowania "z tylnego fotela", po dwóch latach przewodniczenia Komisji Konstytucyjnej. Lech Kaczyński został prezydentem po roku bardzo popularnej misji ministra sprawiedliwości oraz po trzech latach rządzenia Warszawą. Przykład Lecha Wałęsy jest w ogóle niepowtarzalny. Gdyby Tuskowi udało się zdobyć fotel prezydencki po trzech latach kierowania rządem i partią rządzącą - byłoby to osiągnięcie bez precedensu w polskiej polityce.

Oddanie steru rządów innemu politykowi Platformy wydaje się ryzykowne, samodzielne objęcie teki premiera - grozi "zużyciem autorytetu". Postawienie wszystkiego na jedną kartę - na sukces rządu - zbyt lekkomyślne i naiwne. Być może zatem przyczyną zwłoki nie jest kwestia wyboru sojusznika, lecz osobisty dylemat zwycięzcy ostatnich wyborów. Musi on podjąć decyzję, czy woli wygodny fotel marszałka Sejmu, dający prestiż i powagę bez wielkiej odpowiedzialności politycznej, czy mało komfortowy fotel premiera, który oferuje sporą władzę i przekraczającą rozmiar tej władzy odpowiedzialność za wszystko. Odpowiedzialność tym bardziej dotkliwą, że skrupulatnie rozliczaną przez zdeklarowanych przeciwników i pełnych trudnych do spełnienia nadziei wyborców.