Do grona nowych przywódców największych zachodnich demokracji, w którym znajdują się dziś Angela Merkel, Nicolas Sarkozy czy Donald Tusk, aspiruje dziś gość specjalny: kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych Barack Obama. Nie tylko nominację Demokratów ma już niemal w ręku, a w sondażach wyprzedza kandydata Republikanów Johna McCaina, ale udało mu się wytworzyć nową dynamikę społeczną, która przyciąga na jego wiece dziesiątki tysięcy ludzi, a na konto kampanii - dziesiątki milionów dolarów. Charyzma Obamy dawno przekroczyła już granice Stanów Zjednoczonych i chyba nawet w Polsce, która była jedynym krajem, gdzie w sondażach przed poprzednimi wyborami wygrywał George Bush, dziś największe sympatie budzi czarnoskóry senator z Illinois.
Obama w każdym haśle wyborczym i na każdym wiecu obiecuje wielką zmianę, ale nigdzie nie precyzuje, na czym miałaby właściwie polegać. Przypomina w tym nieco poetów modernistycznych z początku XX wieku, którzy całkowicie wyładowywali się w opozycjach "nowe - stare”, "idealistyczne - pragmatyczne”, "intuicyjne - zdroworozsądkowe” itp. Obama proponuje na razie zmianę nie tyle polityki, co poetyki w amerykańskim życiu publicznym. Mówi o łączeniu, a nie dzieleniu. Odwołuje się raczej do emocji niż do jakichś konkretnych racji. Być może więcej nie trzeba, gdy przychodzi się po George’u Bushu, którym amerykańskie społeczeństwo jest już bardzo zmęczone. Zupełnie jak w Polsce, gdzie wystarczającym remedium na "politykę strachu” okazała się pusta "polityka miłości”.
Więcej podobieństw niż różnic
W konkretnych sprawach zazwyczaj okazuje się, że Obama nie różni się specjalnie od swoich konkurentów. Po swoim zwycięstwie senator z Illinois zamierza zamknąć Guantanamo, poprzeć inicjatywy mające przeciwdziałać globalnemu ociepleniu, znieść ulgi dla najzamożniejszych, wprowadzić jakąś formę uniwersalnego systemu opieki zdrowotnej i oczywiście wycofać się z Iraku. Czyli chce dokładnie tego samego, co Hillary Clinton. W sprawie Iraku brzmi wiarygodniej od żony Billy’ego Clintona - on nigdy, w przeciwieństwie do niej, nie głosował za inwazją. Brak okazji, nie ochoty, przyczyną niejednej cnoty. Gdy zaczynała się wojna z Irakiem, Obama nie był jeszcze parlamentarzystą, choć podobno wygłaszał już przemówienia krytyczne wobec militarnych posunięć administracji Busha.
Za to w wypadku programów społecznych znacznie wiarygodniej od senatora z Illinois brzmi żona byłego prezydenta. Gdy Clinton zareagowała na dalszy wzrost cen ropy naftowej stwierdzeniem o konieczności opodatkowania amerykańskich koncernów naftowych i podzielenia się ze społeczeństwem wygórowanymi zyskami, jakie zarabiają one na obecnej drożyźnie, natychmiast została skrytykowana przez wszystkie neoliberalne media za "ekonomiczny populizm”. Do krytyki tej chętnie przyłączył się Obama, który sam woli nie ryzykować i nie decyduje się na tak konkretne deklaracje, jak zdarzyło się to Clinton.
Z dobrym mikroskopem należy szukać także różnic między kandydatami w pozostałych sprawach. Na temat globalnego ocieplenia i protokołu w Kioto nawet McCain mówi dziś o konieczności zmiany dotychczasowej krótkowzrocznej polityki USA. Obamę od Republikanów naprawdę dzieli więc jedynie stosunek do wojny w Iraku, ale i tu raczej nie należy spodziewać się scen, które znamy z przeszłości, gdy amerykańskie helikoptery w pośpiechu zabierały ludzi i sprzęt z dachu amerykańskiej ambasady i kierowały się w stronę USA. Michael Walzer powiedział nawet niedawno, że obiecujący ewakuację z Iraku Barack Obama ostatecznie jej nie przeprowadzi. Odwiodą go od tego jego doradcy oraz wojskowi świadomi, że wycofania Amerykanów nie chce nie tylko iracki rząd, ale także sąsiedzi Iraku obawiający się destabilizacji w regionie.
Kim jest Obama?
Kim więc jest Obama? Przychodzącym znikąd mesjaszem amerykańskiej demokracji, który zapoczątkuje nową epokę i odnowi umowę społeczną z rozentuzjazmowanym amerykańskim demosem? Czy raczej kolejnym z galerii postpolitycznych przywódców wielkich liberalnych demokracji, któremu udaje się na chwilę zmobilizować ludzi do poparcia w wyborach, by zaraz po nich w całości podporządkować się istniejącemu status quo, na straży którego w zachodnich demokracjach stoją dziś niemal w całości neoliberalne media i wpływowy politycznie biznes?
Jeśli przyjrzymy się bliżej temu, jaki elektorat stoi za Obamą, to dojdziemy do zaskakującego na pierwszy rzut oka wniosku, że w dzisiejszej polityce amerykańskiej odpowiednikiem Billa Clintona wcale nie jest jego żona, ale właśnie Obama. To on, jak wcześniej Bill Clinton, przyciąga ludzi młodych, wykształconych, lepiej sytuowanych, ekonomicznie zaradnych, pracujących w wolnych zawodach i mających liberalny światopogląd. Hillary popularniejsza jest wśród starego elektoratu Demokratów, zignorowanego i w niemal straconego w czasach rządów swojego męża na rzecz konserwatywnych Republikanów - elektoratu niebieskich kołnierzyków, emerytów, ludzi słabiej wykształconych i gorzej sytuowanych, mniej liberalnych obyczajowo. To właśnie oni, ulegając konserwatywnemu backlashowi (reakcja antagonistyczna - przyp. red.), przesunęli Amerykę tak bardzo na prawo. Starania Billy’ego Clintona i jego ekipy, aby przeciągnąć na swoją stronę korporacje, które mogą przekazać na cele kampanii znacznie większe fundusze niż zorganizowany świat pracy, doprowadziły do wielu ustępstw w kwestiach gospodarczych: państwa opiekuńczego, układu NAFTA, ubezpieczeń społecznych, prawa pracy, deregulacji itd. Rezygnując z niemodnie już brzmiącej "walki klasowej” i koncentrując się na kwestiach światopoglądowych, Demokraci błędnie sądzili, że dla swojego tradycyjnego elektoratu pracowniczego i tak zawsze okażą się minimalnie lepsi niż Republikanie. Republikanie zaś chętnie przystali na usunięcie z pola sporu spraw gospodarczych i podjęli wyzwanie w wojnie kulturowej. Żyjącym w coraz gorszych warunkach gorzej sytuowanym Amerykanom potrafili umiejętnie dostarczyć bardziej efektownych interpretacji ich pogarszającego się stanu materialnego. Wszystkiemu winne miały być "liberalne elity”, w tym media i intelektualiści, zgnilizna moralna masowej kultury z Hollywood, wykształceni eksperci pogardliwie odnoszący do prostych amerykańskich ludzi itd. Czyż George Bernard Shaw nie zauważył już dawno temu, że "Każdy wolny zawód to spisek przeciw laikom”? W efekcie doszło do kuriozalnej sytuacji, gdy gniew społeczny klas niższych wykorzystywany był do napędzania popularności Republikanom, którzy neoliberalną polityką jeszcze bardziej pogarszali ich sytuację, a zatem także frustracje i... coraz bardziej zyskiwali na popularności.
W Ameryce jak w Polsce
Spory wokół ewolucji i kreacjonizmu, islamu i terroryzmu, podobnie jak nasza lustracja doskonale nadają się do tego, aby utrzymywać w społeczeństwie ostre podziały i wysoki poziom emocji, żeby wciąż wrzało i nic nie ulegało zmianie, poza oddawaniem kolejnych sfer życia żywiołowi wolnego rynku. Co ciekawe, to prawicy towarzyszy dziś radosne poczucie własnej wywrotowości. Styl wielu amerykańskich konserwatywnych publicystów i felietonistów bardzo zresztą przypomina to specyficzne połączenie manii prześladowczej i tonu kontestatorskiego, które znamy z publicystyki polskich prawicowych autorów, łączących w swoim tańcu krok neoliberalny z konserwatywnym, oraz utrzymujących ton kulturowej insurekcji jak w programach Wojciecha Cejrowskiego i Jana Pospieszalskiego - prawdziwych primabalerin polskiego backlashu. Można narzekać na oligarchizację Polski i jednocześnie pisać peany na rzecz wolnego rynku, bo przecież wolny rynek nigdy nie prowadzi do oligarchizacji, a tylko agenci, postkomuniści i Adam Michnik. Przecież "liberalne skrzywienie” mediów masowych nie ma nic wspólnego z biznesową stroną ich działalności. Można w kraju mającym najbardziej w Europie konserwatywne prawo obyczajowe, wykonywać co tydzień w porze wysokiej oglądalności gesty Rejtana w obronie prześladowanych przez liberalne media katolików. Żeby nie wiem ile władzy zdobyli konserwatyści, zawsze będą przedstawiać się jako ofiary, zawsze najsłabsi, zawsze zbuntowani, zawsze toczący nierówną wojnę przeciw wyniosłemu establishmentowi. Choćby producenci ich programów i wydawcy ich gazet jeździli jaguarami i kupowali właśnie kolejną posiadłość, konserwatywni kaznodzieje przemawiać będą w imieniu ubogiego, prostodusznego, pobożnego katolicyzmu ludowego.
Zarówno w USA, jak i w Polsce doszło do paradoksalnej sytuacji, w której prawica bez przerwy mówi - oczywiście w zakodowany sposób - o klasach, choćby wtedy, gdy piętnuje "wykształciuchów” lub przeciwstawia się "Polsce bogaczy”, podczas gdy lewica wciąż boi się używać tego języka jak ognia.
Ameryka i Polska powinny się sobie uważnie przyglądać. Najpierw zwycięstwo idącego na fali konserwatywnego backlashu Busha po neoliberalnych rządach Clintona można było śmiało potraktować jako wzorzec tego, co wydarzy się w Polsce, gdy Kwaśniewskiego zastępował Kaczyński, a neoliberalną III RP backlashowa IV RP. A dziś to Amerykanie mogą patrzeć na Polskę jak w magiczną kulę i obserwować postpolitycznego Donalda Tuska, chcąc dowiedzieć się czegoś o tym, jak mogą wyglądać rządy Obamy.
Doprawdy intrygujące są - tak w Polsce, jak i w USA - wybory ludzi, którzy popierają to dziwne połączenie neoliberalizmu i konserwatyzmu, nie mając w tym żadnego interesu. Jak opisuje w swojej książce "Co z tym Kansas?” Thomas Frank: Biznesowi "renesans konserwatyzmu przyniósł fantastyczne zyski, choć czasem musieli znosić niezłe głupoty (jak krucjatę przeciw ewolucji). Dziś jako klasa są bogatsi niż kiedykolwiek”. Dla prostych ludzi "całe to doświadczenie było katastrofą. Za całą swoją republikańską lojalność otrzymali tylko niskie płace, niebezpieczne miejsca pracy, bardziej zanieczyszczone powietrze, nową klasę panów, która zachowuje się jak król Farouk - oraz oczywiście tandetną kulturę, której moralny upadek trwa i nie przeszkadzają w nim zbytnio wielcy chrześcijanie wysyłani co parę lat z powrotem do Waszyngtonu”.
Wyniesiony do władzy przez białych przedstawicieli klasy pracującej Bush postanowił obniżyć podatki, ale tylko ich szefom. Kaczyński, obiecujący "Polskę solidarną” przeciw "Polsce liberalnej” postulował zniesienie najwyższego progu podatkowego, a w pierwszym roku swojej działalności zniósł w ogóle podatek spadkowy, a w drugim o połowę obniżył składkę emerytalną, co oznacza transfer miliardów złotych potrzebnych na przykład na reformę służby zdrowia do kieszeni pracodawców. Czyż Polska nie zasługuje na miano "Kansas Europy”?
Nie sposób choć trochę nie ulec charyzmie Obamy, historii jego rodziny i jego samego; nie sposób nie docenić emancypacyjnego impulsu, jaki wiąże się z objęciem najważniejszego stanowiska w państwie przez czarnoskórego obywatela. Ale Obama, który sam wprost mówi o czasach "postpartyjności”, nie zrobił ani nie powiedział jeszcze nic, co pozwalałoby uwierzyć, że jest kimś więcej niż kolejnym, po Merkel, Sarkozym czy Tusku, Sloterdijkowskim bohaterem współczesnej polityki.