Borowski dziwi się Foltynowi, że wybrał pierwsze miejsce z listy PSL w Warszawie - zamiast wstąpić w struktury LiD, a jeśli LiD mu się nie podoba - stworzyć własne ugrupowanie lub zaangażować się politycznie na zewnątrz życia partyjnego. Przecież - przekonuje Borowski - młodzi są w LiD mile widziani i mogą liczyć na poważne traktowanie. Foltyna akurat do angażowania się po stronie lewicy alternatywnej namawiać nie trzeba, bo robi to od lat. Równie nieprzekonująco brzmią także dwie pozostałe dobre rady Borowskiego. Pomijając już, że rychło w czas sformułowane - jak chcieliście, towarzysze, mieć Foltyna na listach, trzeba się było do niego zwrócić, tak jak potrafiliście zwrócić się do wielu innych znanych postaci. Czyż Aleksander Kwaśniewski nie powtarzał Leszkowi Millerowi, że zasłużeni działacze z okresu budowania wielkiej polskiej socjaldemokracji powinni dziś przekazać pałeczkę młodszym aktywistom?

Reklama

Millera w SLD nie ma, koledzy Leszka Millera zostali, a my pomyślmy, gdzie byłby Łukasz Foltyn na listach, gdyby wystartował z LiD? Załóżmy, że tam, gdzie najlepsi reprezentanci młodszego pokolenia, jakimi dysponuje dziś LiD. Wszystkich można na palcach jednej ręki policzyć i zajmują takie pozycje, jak na przykład Tomasz Kalita z SLD - miejsce 9. w Warszawie. Jedynym młodym politykiem, który kandyduje z wysokiego miejsca na listach LiD, jest Michał Syska z SdPL, zajmujący 2. miejsce we Wrocławiu. Oczywiście za baronem dolnośląskim Sojuszu Robertem Krasoniem. Dodajmy, że Syska musiał worek soli zjeść w kolejnych kampaniach, żeby dziś dostąpić zaszczytu kandydowania z tak wysokiej pozycji, która i tak nie gwarantuje mu wejścia do parlamentu. Tak jak gwarantuje wielu innym politykom LiD, którzy naprawdę mogliby nie robić już wstydu lewicy i zająć się tym właśnie, co Foltynowi proponuje Borowski.

Powiedzmy więc sobie szczerze, Foltyn nie miał czego szukać na listach LiD. I właściwie każdy czytelnik sam mógłby się tego domyślić w trakcie lektury tekstu Marka Borowskiego. Komentarza wymaga jednak to, co szef SdPL zarzuca swojemu konkurentowi w Warszawie - Foltynowi właśnie - a co woła o pomstę do nieba. "Nie pamiętam obecności Foltyna na Paradzie Równości. Nie przypominam sobie wsparcia, jakiego udzielałby organizacjom gejowskim. Nie wiem więc, dlaczego Foltyn stara się postawić w roli obrońcy mniejszości" - oto długoletni polityk partii, która przez lata migała się, jak tylko mogła od zajmowania lewicowych pozycji w sprawach obyczajowych (tak jak w każdych innych), przepytuje Foltyna, czy chodził na parady, czy pomagał organizacjom gejowskim, jak może zadawać się z konserwatywnym PSL itd.

Gdyby Marek Borowski coś rzeczywiście wiedział o sytuacji mniejszości i organizacjach je wspierających, a nie tylko szpanował tym, że dwa razy znalazł się na Paradzie Równości, zapewne wiedziałby, że Łukasz Foltyn wspierał przez lata cały szereg inicjatyw lewicowych, które odważnie i konsekwentnie walczyły w sferze publicznej z dyskryminacją. Także wtedy, gdy posłowie SLD uważali te sprawy za problemy zastępcze, a temat homofobii mógł zaistnieć jedynie dzięki posłance Błochowiak i jej błyskotliwemu żartowi o "pedałach, których poznać można po czerwonych skarpetkach". Reedukację lewicowych polityków zacząłbym więc od własnych szeregów. A może nawet od siebie, skoro Borowski uważa, że szczytem lewicowego radykalizmu w sprawie aborcji jest postulat referendum. Po prawie 20 latach nauczania religii - od przedszkola do matury - przeciwko czemu formacja Borowskiego nigdy nie protestowała.

Tymczasem dowiedzieć się możemy, że "Lewica w sprawach obyczajowych zawsze zachowywała się bardzo jednoznacznie. Dawaliśmy odpór rozmaitym inicjatywom mającym na celu dyskryminację mniejszości, mieliśmy zawsze twarde stanowisko w kwestii rozdziału Kościoła od państwa, czemu dawaliśmy ostatnio wyraz w sprawie Świątyni Opatrzności Bożej czy w sporze o oceny z religii". Co do lewicy, pewnie tak, jej stanowisko w wymienionych sprawach było zawsze jednoznaczne, ale skąd to "my"? Za wieloletniej obecności Marka Borowskiego w Sejmie partia, do której należał, uprawiała niespotykaną mimikrę w stosunkach z Kościołem. Nie mówiąc o rzekomej jednoznaczności w sprawach obyczajowych, czyli na przykład w unikanej jak ognia kwestii zmiany restrykcyjnego prawa antyaborcyjnego albo nigdy nie podjętej próbie legalizacji związków partnerskich.

Dalej pisze Borowski, że Foltynowi "trudno będzie pozostać wiarygodnym dla elektoratu lewicowego, skoro wybrał kandydowanie z list tradycyjnej, przywiązanej do konserwatywnych wartości partii chłopskiej, której bliżej przecież do obozu IV RP niż do lewicy". Co więc robi młody lewicowiec w jednym miejscu z politykami PSL? Mniej więcej to samo, co Borowski wcześniej w dwóch koalicjach z tą samą partią. Chyba że wtedy nie była tak konserwatywna i obca mu, jak dziś, gdy startuje z niej jego konkurent, a sam PSL woli PO.

Należy się cieszyć, że Borowski i politycy SLD zmieniają poglądy, chcą walczyć o prawa mniejszości, pragną nuetralności światopoglądowej państwa i to tak bardzo, że czują się, jakby robili to od zawsze. Ale to jeszcze nie daje prawa do pouczania innych w kwestii lewicowości.