Na początku liturgii arcybiskup Wielgus przedstawił treść listu, jaki złożył na ręce Benedykta XVI, i złożył rezygnację. Zaś prymas Glemp w swoim przemówieniu bronił Wielgusa i krytykował lustrację, mówiąc: "Cóż to za sąd na podstawie świstków, dokumentów trzeci raz odbijanych? Jeżeli przeciw osobie ma się konkretne zarzuty, to trzeba je sformułować i ona musi się do nich ustosunkować. Nadto muszą wystąpić obrońcy, muszą być świadkowie, dokumenty muszą przejść ocenę prawidłowości, zgodności. Wszystkiego tego w osądzie biskupa Wielgusa zabrakło. To nie był sąd!".

Reklama

No cóż, święte słowa. Szkoda tylko, że tak ostrą krytykę lustracji usłyszeliśmy od prymasa dopiero, gdy pokrzyżowała ona plany najwyższym dostojnikom Kościoła. Gdy w listopadzie Episkopat ogłaszał, że zamyka ostatecznie sprawę lustracji we własnych szeregach, nie było już nic z tych emocji i medialnego zainteresowania, jakie towarzyszyło sprawie lustracji abp. Wielgusa. Zresztą 2007 to rok, w którym sprawa lustracji w Polsce umarła śmiercią naturalną (po raz kolejny czy ostatni?). Temat, który przez kilka lat należał do najważniejszych w debacie publicznej, zmęczył już wszystkich. W swoim ponadtrzygodzinnym expose nowy premier Donald Tusk lustracji nie poświęcił już ani słowa.

Mijający rok był też czasem mobilizacji społecznej wokół kilku zapalnych punktów, z których najbardziej zapamiętamy zapewne białe miasteczko oraz walkę ekologów w obronie Doliny Rospudy przeciw budowie na jej obszarze obwodnicy wokół Augustowa. Pielęgniarki i położne choć przegrały, to pokazały całej Polsce, jak godnie bronić swoich praw. Dla warszawiaków była to lekcja demokracji bezpośredniej i samoorganizacji społecznej, której z pewnością długo nie zapomną. Walka o Dolinę Rospudy została wygrana, bo towarzyszyło jej wsparcie Unii Europejskiej. I choć oba problemy - zarobków białego personelu i obwodnicy - dalekie są od ostatecznego rozwiązania, to władza liczyć się musi z bezpośrednią interwencją obywateli, którzy coraz częściej wyłączają telewizory i biorą sprawy w swoje ręce.

W podsumowaniu roku nie sposób obejść się bez pytania, czy zamyka on krótką epokę dominacji Jarosława Kaczyńskiego w polskiej polityce? Szef Prawa i Sprawiedliwości ma prawo być optymistą, bo jego przegrana wyborcza przypomina porażkę Sojuszu Lewicy Demokratycznej z 1997 roku. Przypomnijmy, zwycięstwo AWS odbyło się w efekcie ogromnej mobilizacji przeciwników SLD. Sojusz przegrał, ale jego epoka się nie skończyła. Wręcz przeciwnie, miała dopiero nadejść - gdy Millerowi udało się wprowadzić do Sejmu i Senatu rekordową liczbę parlamentarzystów, a Aleksandrowi Kwaśniewskiemu spektakularnie wygrać wybory już w pierwszej turze. Nie sposób wykluczyć więc powrotu Kaczyńskiego do władzy.

Z tym że - inaczej niż zwycięska Platforma - formacja Mariana Krzaklewskiego, obejmując władzę, natychmiast przystąpiła do realizacji programu czterech reform. Dziś wiemy, jak to się skończyło. Partia Donalda Tuska ma się przede wszystkim podobać, nie ryzykuje więc zmian o trudnych do przewidzenia konsekwencjach. Zresztą polska polityka ostatnich kilkunastu lat rzeczywiście może zniechęcać wszystkich odważnych. Szybko eliminuje reformatorów i wymaga coraz większego przystosowania do panujących przekonań. Zamiast polityków mamy albo krzykaczy, albo lizusów. Gdy jedni potrafią tylko straszyć, drudzy umieją jedynie podlizywać się. W tym roku więc do wyboru mieliśmy w programie albo tanie horrory, albo taniec z gwiazdami.

Czy w 2007 r. skończyła się IV RP, jak ogłosił to w dzień wyborów Aleksander Kwaśniewski? Na pewno skończyła się III RP - jako okres, w którym główny podział w Polsce biegł po historycznej linii oddzielającej partie postsolidarnościowe i postkomunistyczne. Nieudany powrót byłego prezydenta, druga przegrana i niemal marginalizacja SLD kończą ten okres ostatecznie.

Ale skończyła się też IV RP jako czas wezwań do głębokich reform państwa (symptomatyczne staje się tu pożegnanie z Janem Rokitą) utożsamianych z oczyszczeniem życia publicznego. Gdy przyszło do realizacji, IV RP okazała się praniem polskich problemów w brudnej wodzie. Niezatapialnego Kaczyńskiego pokonać mógł tylko ktoś, kto umiał wyciągnąć ostateczne wnioski z popularnego twierdzenia, że polityka nie różni się niczym od sprzedaży proszku do prania. Donald Tusk próbujący zakorzenić się wcześniej najpierw w idei III RP, a później w IV RP, zwyciężył i trzyma się dziś z daleka od jakichkolwiek szerokich planów, rządzenie zastępując w całości pokazami dobrego stylu i manier. I to działa - w nowy rok Platforma Obywatelska wchodzi z popularnością wśród polskich rodzin porównywalną jedynie z popularnością proszku do prania.