Były premier to w tym planie swoiste wash and go: przyniósłby nową jakość i świeżość, ale nie konfliktowałby związku, nie przeprowadzałby rewolucji, bo jest do jej prowadzenia organicznie niezdolny.

Reklama

Ma to swoje dobre, ma i złe strony. Pozytywna byłaby sama zmiana, bo wcześniejsze ofensywy polskich władz, czy to za AWS, czy PiS, zawsze kończyły się katastrofami, i to nie tylko z powodu niefortunnych postaci wysyłanych przez rząd, czyścicieli takich jak Jacek Dębski czy Tomasz Lipiec. Kluczowe zawsze okazywało się odwołanie PZPN do piłkarskich central i groźba: jak wprowadzicie do związku komisarza, to my was zawiesimy. Dlatego rozumiem ministra sportu Mirosława Drzewieckiego: tylko miękkie przejęcie PZPN gwarantuje choćby minimalną szansę na poprawę jakości piłkarskiego światka. I tylko ktoś jednocześnie popularny i niekonfliktowy może zostać wybrany przez delegatów.

Jednocześnie jednak nie można zapominać, że potrafi on wciągać w swoje bagno pojedyncze osoby z zewnątrz. Szybko poległ na takiej próbie Zbigniew Boniek, tym bardziej może polec Marcinkiewicz. Reguły tego świata, jak mówi sam minster Drzewiecki, ów "system korupcyjny" nie rozpadnie się sam z siebie ani nawet z powodu wyaresztowania setki działaczy. Pozostali dalej będą ślepi i głusi na ustawki i zrzutki.

Dlatego jeśli Kazimierz Marcinkiewicz się zdecyduje, choć wątpię, by o sprawie nie wiedział, a Drzewiecki przekona delegatów na wrześniowy zjazd PZPN do poparcia tej kandydatury, to będzie musiał poważnie wziąć się do roboty. Będzie musiał przywieźć z Londynu nie tylko blask i szyk, ale i nowe standardy działania i pracy. I będzie musiał je brutalnie egzekwować, a za każdym razem, gdy napotka poważny opór, będzie musiał rzucać na szalę swoje stanowisko.

Słowem - będzie to musiał być nie tylko całkiem nowy prezes PZPN, ale i trochę inny niż znany nam do tej pory Kazimierz Marcinkiewicz.