Spójrzmy na fakty. Od kilku dni sytuacja Wojciecha Sumlińskiego, dziennikarza śledczego podejrzewanego o płatną protekcję, jest dramatyczna. Tydzień temu sąd uznał, że musi iść do aresztu. Następnego dnia Sumliński podjął próbę samobójczą. Na szczęście uratowano go. Od tej pory jest w szpitalu pod opieką psychologów i psychiatrów. Opinia lekarzy zdecyduje, czy trafi na co najmniej kilka miesięcy do aresztu, czy też pozostanie na wolności, o co tak rozpaczliwie walczy.

Reklama

Prokuratura i sąd milczą w sprawie dowodów przeciwko Sumlińskiemu. Z przecieków jednak wiadomo, że jedynym oskarżycielem jest niedawny oficer służb wojskowych płk. Leszek Tobiasz.

Demaskator

Wojciech Sumliński nie jest postacią jednoznaczną - to pewne. Ale któż z nas jest jednowymiarowy? Niektórzy wskazują na słabe strony jego dziennikarstwa, a może i charakteru. Mówią, że ma skłonność do oceny swojej pracy i swojej sytuacji w zbyt czarnych lub nadmiernie kolorowych barwach. Jako dziennikarz odniósł jednak wiele sukcesów.

Reklama

Jeszcze trzy miesiące temu Wojciech Sumliński znany był głównie w dosyć wąskim kręgu dziennikarzy śledczych. Jest absolwentem filozofii Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Po studiach przez dłuższe okresy pracował w "Życiu", "Gazecie Polskiej" i tygodniku "Wprost". Ostatnio - w telewizji publicznej. Zawsze niosło go w kierunku świata podziemnego. Spraw trudnych do rozwikłania i niebezpiecznych.

W 1997 r. Sumliński dostał nagrodę ministra spraw wewnętrznych za cykl reportaży o nadgranicznej przestępczości zorganizowanej, który napisał pod pseudonimen Stefan Kukulski. Dwa lata później był nominowany do prestiżowej nagrody środowiskowej "Press" w kategorii reportażu śledczego za tekst o Henryku Goryszewskim. Ujawniał w nim, że jako przewodniczący sejmowej komisji finansów publicznych (1997 r.) doradzał prywatnym firmom, jak unikać płacenia podatków. Cztery lata temu we "Wprost" opublikował głośne materiały mówiące o kontaktach Andrzeja Kuny, Aleksandra Żagla i lobbysty Marka Dochnala z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim i jego żoną Jolantą. Jest też autorem głośnej książki "Kto naprawdę go zabił" o zabójstwie księdza Jerzego Popiełuszki. W ostatnim okresie robił dla telewizji reportaże o Wojskowych Służbach Informacyjnych.

Wejście na ten teren, jak dziś się okazuje, było dla niego zgubne. Zdarzało mu się, że jako dziennikarz zbyt mocno ufał swoim informatorom. A ich oceny i opinie traktował jako wyrocznię. Wyraźne tego ślady nosi książka o zabójstwie ks. Popiełuszki. Sumliński zaufał w niej całkowicie wersji zdarzeń, której autorem jest prokurator Andrzej Witkowski pochłonięty bez reszty ściganiem wszystkich winnych mordu na kapelanie Solidarności. Zarysowany przez niego przebieg zdarzeń jest co najmniej dyskusyjny, a dla wielu znawców tej sprawy - m.in. dla byłych pełnomocników rodziny księdza - wręcz niewiarygodny. Tym bardziej że oparty na niezwykle wątłych przesłankach.

Reklama

Sumliński ma jednak cenną dla dziennikarstwa śledczego zaletę. Pisze ciekawie, nie uznając tematów zakazanych. To było najbardziej widoczne w jego tekstach, ale także w reportażach o WSI. I to właśnie ściągnęło na niego nieszczęście.

Uderzenie ABW

13 maja tego roku ABW niespodziewanie zatrzymała emerytowanego pułkownika wojskowych służb Aleksandra Lichockiego i właśnie Wojciecha Sumlińskiego. Zarzucono im próbę wymuszenia od oficerów WSI 200 tys. zł za pozytywne przejście weryfikacji. W tym samym czasie ABW podjęła akcję wymierzoną w Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka - dwóch członków komisji weryfikacyjnej. W ich domach przeprowadzono rewizję w poszukiwaniu - jak zapewniała prokuratura - tajnych dokumentów.

Opozycja od razu zaczęła alarmować, że te dwie akcje z pełną premedytacją przeprowadzono w równoległym czasie, aby uwypuklić skalę zagrożeń związanych z weryfikacją prowadzoną przez PiS, a w opinii publicznej zasiać przekonanie, że całą czwórkę łączą brudne rzeczy. Szybko się jednak okazało, że były to dwie zupełnie obce sobie sprawy, a jedyne, co je łączyło, to związek całej czwórki z weryfikacją WSI. W domach członków komisji nie znaleziono żadnych dokumentów, które by miały świadczyć o przestępstwie. Po krótkich przesłuchaniach wypuszczono ich do domu, a prokuratura do dziś nie jest w stanie wysmażyć najmniejszych zarzutów.

Trochę poważniejszy był jednak w tamtym czasie epilog sprawy Lichockiego i Sumlińskiego. Po zatrzymaniu w areszcie prokuratury oczekiwali przez kilkadziesiąt godzin na decyzję sądu. Mimo że prokuratura wnosiła o areszt, sąd uznał, że nie ma takiej potrzeby i po wyznaczeniu kaucji Lichockiemu i Sumlińskiemu kaucji po 70 tys. zł. od każdego wypuścił ich na wolność.

Sprawa Sumlińskiego i Lichockiego jeszcze tego samego dnia, kiedy ABW ich zatrzymała, zniknęła niemal z publicznego zainteresowania wobec bulwersującego zachowania oficerów ABW w stosunku do dziennikarzy obecnych w czasie rewizji w domu Piotra Bączka. Doszło wtedy do skandalicznych incydentów - m.in. rewizji osobistej jednego z dziennikarzy. Media i opozycję wciągnęła właśnie ta historia, przesłaniając sprawę Sumlińskiego. I pewnie niemal byśmy o niej zapomnieli, gdyby nie zaskakująca decyzja sądu wyższej instancji, który tydzień temu zdecydował, że Sumliński powinien znaleźć się w areszcie. Jeszcze tego samego dnia Sumliński napisał niezwykle obszerny dramatyczny list otwarty, w którym przedstawił w szczegółach swoją działalność dziennikarską w ostatnich latach, kładąc w nich nacisk na opis swoich kontaktów z oficerami WSI. Ujawnił w nim też prawdopodobną ciemną rolę, jaką w jego sprawie odegrał Aleksander Lichocki. Swój list Sumliński kończy znamiennym zdaniem: "Popełniałem błędy, ale nigdy nie popełniłem przestępstwa". Następnego dnia, czyli w środę, w kościele św. Stanisława Kostki podjął próbę samobójstwa, przecinając sobie żyły. Uratowała go zakonnica.

Dziennikarz w wirze sprzecznych interesów

Zauważmy, że od pierwszych tygodni wygranej PO w wyborach weryfikacja WSI - drugie sztandarowe obok CBA osiągnięcie PiS w budowie IV RP - była solą w oku zwycięskiej partii. Pierwsze wielkie uderzenie w weryfikację robioną przez PiS nastąpiło po opublikowaniu raportu z likwidacji WSI. Nie twierdzę, że nie miał on wad, nie zawierał luk i prostych pomyłek.

Ale fala nagonki na jego twórców była zmasowana i bezwzględna. W opinii publicznej wytworzono obraz raportu jako dokumentu tendencyjnego i zmanipulowanego. Ale także szkodliwego. Bo, zdaniem jego przeciwników, ujawnił on służbom innych państw nasze ważne tajemnice. Poprzez jego krytykę pośrednio uderzano w cały proces weryfikacyjny, członków komisji, a najbardziej w jej przewodniczącego - wcielenie wszelkiego zła i szkodnictwa w służbach - Antoniego Macierewicza. Ta postawa ekipy rządzącej wspieranej przez odwiecznych wrogów PiS, lewicę postkomunistyczną, była wodą na młyn ludzi dawnych służb wojskowych. Wszak proces weryfikacji niszczył ich dotychczasowy wygodny i spokojny ład. Ludzie służb wojskowych zagrożeni zburzeniem ich świata dostrzegli szansę odwrócenia biegu zdarzeń. Naprawy szkód, a nawet unieważnienia całej weryfikacji.

W tym splocie wielu często sprzecznych interesów - politycznych, autentycznej troski o bezpieczeństwo państwa, zachowania ciągłości tajnych służb, oczyszczenia kadry oficerskiej z ludzi prowadzących nie do końca przejrzyste operacje, walki o pozostanie w tych służbach kosztem kolegów, czyli pełnych konfliktów interesów osobistych, znalazł się Sumliński. Nie wiemy, czy przypadkiem w chwili jakiejś ludzkiej słabości nie strzelił mu do głowy nieszczęśliwy pomysł, że może na boku zyskać coś prywatnie. Materialnie. Na jego głowie jest utrzymanie żony przebywającej na urlopie macierzyńskim i trojga dzieci. Nie zdziwiłbym się też wcale, gdyby jakaś grupa oficerów służb miała dosyć wtykania nosa przez Sumlińskiego w nie swoje sprawy, a ponieważ są specami od manipulacji i prowokacji, wciągnęli go w korupcyjną pułapkę.

Prawdopodobnie oskarżenia Tobiasza wzmocnione są nagraniem na dyktafon rozmowy z Sumlińskim. Być może pada w nich kwota 200 tys. wypowiedziana przez Sumlińskiego. Ale nie dowiemy się pewnie, w jaki sposób spec od prowokacji, płk Tobiasz, podprowadził dziennikarza. W rozmowie z DZIENNIKIEM minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski sugeruje, że te obciążające dowody są mocne, gdyż inaczej sąd nie mógłby podjąć decyzji o tymczasowym aresztowaniu. O tym zdaniu też warto pamiętać.

Sądowa pałka

Wiemy jednak, jak trudne są sprawy korupcyjne. Jeśli nie złapało się winnego za rękę, to najczęściej decyduje w nich słowo przeciwku słowu. Tylko w niewielu przypadkach o winie podejrzanego świadczą nagrania na dyktafon, a wyjątkowo także na wideo (przypadek Beaty Sawickiej). Jeśli chodzi o sprawę Wojciecha Sumlińskiego, załóżmy przez chwilę najgorszą dla niego wersję. Mianowicie taką, że połakomił się na możliwość zdobycia łatwych pieniędzy i że dowód na to znajduje się na dyktafonie. Nawet w takim przypadku nie widzę najmniejszej potrzeby, aby przed procesem sądowym pakowano go do aresztu pod pretekstem zagrożenia matactwa z jego strony. Bo płk Tobiasza nikt nie jest pewnie nakłonić do zrezygnowania ze swoich oskarżycielskich zeznań, jeśli już raz wszedł w tę rolę. Ani też Sumliński nie wymaże swoich słów z dyktafonu. Trudno nie odnieść wrażenia, że ponieważ rząd jak na razie (mimo wielu rozpoczętych śledztw, a to o zniknięciu części akt wojskowych służb, a to o nielegalnym przewożeniu nocą tajnych dokumentów) nie ma ciągle mocnej karty, w której odbijałaby się patologia związana z weryfikacją WSI, trzeba się zadowolić wykryciem dziennikarza, który chciał na tym ubić własny interes. I zrobić z niego głośny symbol wynaturzeń procesu weryfikacji.

Tego, czy w przyszłości przed sądem badającym szczegółowo wszystkie okoliczności "działalności korupcyjnej" Wojciecha Sumlińskiego zarzuty się potwierdzą, nie wiadomo. Nie przekonuje mnie argument, że wystarczającą rękojmią siły tych dowodów jest fakt, iż sąd opowiedział się za aresztowaniem Sumlińskiego. Musimy pamiętać, że sąd ten opierał swoją decyzję wyłącznie na dokumentach, bez wyjaśnień podejrzanego i argumentów obrony.

Szkoda. Bo chodzi o życie człowieka, który - gdyby nie wojna między PO a PiS o ocenę weryfikacji WSI - chyba nigdy nie znalazłby się w tak dramatycznej sytuacji.