PiS najwyraźniej przecenia rolę dziennikarzy. W projekcie prawa prasowego, które politykom pozwoliłoby dowolnie i obficie polemizować z opiniami publicystów, odbija się myślenie wyrażone przez braci Kaczyńskich nie raz i nie dwa: że to media są winne wyborczej porażce z października 2007. Tyle że to nie prawda. W dobie bezpośrednich transmisji konferencji prasowych, w dobie pełnej różnorodności mediów nie da się zakłamać rzeczywistości. Dobra passa PiS skończyła się po przegranej debacie Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem w TVP. Czy telewizji publicznej rządzonej przez Andrzeja Urbańskiego też można zarzucić niechęć do PiS?

Reklama

Dziennikarze mogą rzeczywistość komentować, ale nie zmienią antypatycznego gbura w gwiazdę mediów, ani człowieka złożonego z samych cnót w potwora. Dlatego pisowski projekt prawa prasowego jest nie tylko absurdalny, lecz także szkodliwy: zarówno dla dziennikarzy, jak i dla samych polityków. Odzwierciedla bowiem niebezpieczne myślenie, jakoby wszystko co złe w polityce brało się z niechęci mediów, a wszystkie ujawnione afery wynikały tylko z nieprzychylnej interpretacji, bo polityka jest z gruntu szlachetna i bezinteresowna. Politycy jakby odmawiali wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny - wolą ją przerzucać na media. A przecież politycy są od tego, żeby rządzić. Dziennikarze od tego, by patrzeć im na ręce. Proponowane przez PiS zmiany doprowadziłyby zaś do sytuacji zgoła odwrotnej: politycy robią i mówią co chcą (przecież robią i mówią same dobre rzeczy), a dziennikarze wolą tego nie komentować.

PiS rzeczywiście jest w relacjach z mediami partią wyjątkową i zawsze ogromnie czułą na krytykę. Demokracja polega jednak także na swobodnej wymianie opinii. Jeśli jakaś gazeta będzie uporczywie drukować bzdury, zwyczajnie przestanie się sprzedawać. Wolny rynek prasy wcale nie oznacza wolnej amerykanki i daleko nam jeszcze do sytuacji, w której dziennikarze na każdym kroku dybią na polityków, by zrobić im krzywdę. W dużym stopniu rynek prasowy reguluje się sam. A próba ograniczenia debaty w sposób siłowy musi niestety przywodzić na myśl skojarzenia z PRL.

To prawda, że nawet dziś, długo po oddaniu władzy, PiS znajduje się na celowniku wielu mediów, lecz próby założenia dziennikarzom knebla odniosą skutek odwrotny od zamierzonego. Jarosław Kaczyński jakby nie mógł się pogodzić z tym, że opinia, jaką Polacy mają o politykach, wynika przede wszystkim z ich zachowania. Jeżeli zachowują się niemądrze czy agresywnie - Polacy to widzą. Jeśli nie w gazetach, to w telewizji albo Internecie. I czas nauczyć się z tym żyć. Tym bardziej, że PiS jest chyba pierwszą w historii opozycją, która zamiast współpracować z mediami idzie z nimi na otwartą wojnę. Na ogół to rząd broni się przed wścibstwem dziennikarzy (choć i Donald Tusk potrafi się na niektóre redakcje obrazić). Tym razem jednak to PiS ogłasza bojkot jednej stacji telewizyjnej i podważa zaufanie do większości mediów. Ma żal, że wciąż jest przedmiotem krytyki, ale też nie ustaje w wysiłkach, by skupiać na sobie uwagę dziennikarzy - tych mniej i tych bardziej przychylnych. I nie skupia jej na kolejnych propozycjach programowych, lecz na rozgrywkach politycznych w rodzaju pospolitego ruszenia w obronie immunitetu Zbigniewa Ziobry.

Pora, by politycy PiS przyjęli do wiadomości, że ich największym problemem nie są nieprzychylne media. Zatkanie im ust nie spowoduje wzrostu partyjnych notowań. A przekonanie, że media potrafią ogłupić społeczeństwo, jest obraźliwe przede wszystkim dla społeczeństwa.