Kamil Durczok - publicysta TVN

To, co wydarzyło się w środę w Sejmie, to ciąg najgorszych i najgłupszych zachowań, jakie politycy mają w repertuarze. Winne tej burdzie są obie strony. Zaczęło się od niefortunnego wybiegu posła Ziobry - bo jakoś nie mam wątpliwości, że gdyby chciał się stawić na posiedzeniu komisji, to nie miałby z tym problemu. Tylko że jego błąd był najmniejszym w całej serii błędów, jakie następowały po sobie.

Reklama

Największy zaś popełniła Platforma, wykazując dziki upór, by sąd nad Ziobrą odbyć koniecznie w środę. PO ma większość, od początku wiedziała, że przegłosuje uchylenie Ziobrze immunitetu. I powinna się też spodziewać ostrej reakcji PiS na fakt obradowania pod nieobecność obwinionego. Gdy się nie chce prowokować konfliktu, to się nie doprowadza do takiej eskalacji napięcia - chyba że z jakichś powodów ta awantura była Platformie na rękę. Potem zaś nie było już błędów, lecz zwyczajny skandal w wykonaniu posłów PiS. I Platforma nie zamierzała sprawy uciąć, bo nie sięgnęła po prosty zabieg przerwania obrad "z ważnych przyczyn". Swego czasu marszałek Borowski w dwie minuty rozbroił w ten sposób Andrzeja Leppera okupującego sejmową mównicę i było po sprawie. W środę zaś doszło ostatecznie do burdy w najgorszym, szlachciurowsko-sarmackim stylu. A my staliśmy się świadkami najbardziej żenujących scen w polskim Sejmie po 1989 r.

Antoni Dudek - politolog

Ocena, kto jest winny środowej awanturze, byłaby prosta, gdybyśmy dowiedzieli się precyzyjnie, jak wyglądał jej początek. Czy rzeczywiście Platforma w ostatniej chwili zmieniła termin posiedzenia komisji, a Zbigniew Ziobro nie mógł wziąć w niej udziału? Jeśli tak, to byłaby to oczywista prowokacja ze strony PO. Jednak mądrością opozycji byłoby nie dać się sprowokować.

Poważna partia zasiadająca w parlamencie nie może z powodów politycznych urządzać jawnej burdy. Jeśli więc nawet początkiem była prowokacja, to za eskalację konfliktu i za skandaliczną awanturę winę ponosi PiS. Zresztą ten gorszący spektakl z pewnością mu nie pomoże w odbudowie pozycji. Żadna ze stron nic na nim nie zyskała, obie straciły, ale więcej straciło chyba PiS. Wszak Polacy na ogół gorzej oceniają tego, kto działa z większą agresją. Niepokojąca jest w tym kontekście także postępująca dewaluacja pojęć. Kiedy prezes Kaczyński mówi o "duchu Kiszczaka" albo kiedy marszałek Niesiołowski obwieszcza, że "demokracja została ocalona" obaj ocierają się o absurd. Gdyby rzeczywiście przy Wiejskiej panował duch Kiszczaka, Jarosław Kaczyński nie chodziłby po sejmowych korytarzach, lecz przebywał w miejscu przymusowego odosobnienia. Pytanie, czy kiedy do zagrożenia demokracji dojdzie naprawdę, ktokolwiek jeszcze na podobne hasła zareaguje.

Dorota Gawryluk - publicystka Polsatu

Reklama

W Sejmie w środę odbyło się przedstawienie. Jednak jeśli mamy do czynienia z walką polityczną o wysoką stawkę, trudno obarczać którąś ze stron winą za wywołanie tej awantury - ponieważ odpowiedzialność spada na obie strony. Środowa awantura mnie nie gorszy, nie załamuję rąk nad upadkiem dyskursu polskich elit politycznych. Argumenty i racje są po obu stronach i są one na tyle poważne, że nie da się uniknąć emocjonalnych reakcji.

Z jednej strony od początku kadencji obserwujemy nagonkę PO na Zbigniewa Ziobrę. Platforma bardzo chce pokazać społeczeństwu, że miała rację, że PiS zagrażało polskiej demokracji. Nadgorliwość PO w dążeniu do tego celu jest bardzo widoczna.

Z drugiej strony mamy postawę ministra Ziobry, który zrobiłby lepiej dla siebie i dla PiS, gdyby na posiedzeniu się zjawił, gdyby dobrowolnie poddał się procedurze sądowej i prokuratorskiej. Skoro jest pewien swojej uczciwości i niewinności, nie powinno być z tym problemów.

Mam jasność co do intencji Platformy, która chce rozliczyć PiS, ale o co w tej awanturze chodzi partii Kaczyńskiego? Czy chodzi o to, żeby pokazać w mediach, że partia jest krzywdzona, bo walczyła z przestępczością? Czy raczej o to, żeby uchronić Zbigniewa Ziobrę przed odpowiedzialnością karną, bo ma coś na sumieniu? To są dla mnie kluczowe pytania. Ale na odpowiedź musimy poczekać do debaty parlamentarnej i do dowodów, jakie przedstawi prokuratura.

Ireneusz Krzemiński - socjolog

W żaden sposób nie mogę zrozumieć, co kieruje działaniami PiS, chyba że trzeba się zgodzić z tezą najprostszą: złe uczucia, które stały za działaniami tej partii i jej przywódców, dają znów znać o sobie. Nade wszystko uczucia nienawiści do przeciwników. Jednak trudno zapomnieć o tym, że prezes Kaczyński - bez względu na to, co można sądzić o jego charakterze - jest politykiem doświadczonym i potrafiącym realizować swe cele. Tymczasem zaaranżowana od początku do końca sejmowa burda, chamskie przedstawienie w stylu Samoobrony, z całą pewnością nie może przysłużyć się PiS. Wyniki badań elektoratów pokazują ciekawe zjawisko: na przestrzeni ostatnich miesięcy poparcie dla rządzącej PO spada, ale zarazem spada także dla PiS. Rośnie tylko liczba niezdecydowanych i to nawet wśród tych, którzy deklarują pewny udział w hipotetycznych wyborach.

U progu tej kadencji PiS deklarowało, że - korzystając z pomocy prezydenta - będzie opozycją twardą i wnoszącą własne projekty polityczne. Rozpatrywano na wiele sposobów możliwości legislacyjnej inicjatywy prezydenta, co miało pomóc PiS w realizacji ambitnego planu aktywnej i twórczej opozycji. Z tych zapewnień nic nie zostało. Przedstawienie w Sejmie, które na boku właśnie jako przedstawienie komentowali sami niezbyt rozgarnięci aktorzy - posłowie, jak na przykład posłanka Szczypińska - świadczą tylko o tym, że polska polityka i formy życia politycznego znalazły się w głębokim upadku.

Grzegorz Miecugow - publicysta TVN

Wina za awanturę w Sejmie leży po obu stronach. Zarówno po stronie marszałka, który nagle zmieniał terminy posiedzeń, jak i po stronie partii opozycyjnej - ze względu na zachowanie jej posłów. To, co wydarzyło się w środę, nie licuje z powagą Sejmu. Zwłaszcza że meritum sporu, czyli to, czy Zbigniew Ziobro będzie miał odebrany immunitet dzisiaj czy w październiku, jest tak mało istotną sprawą dla obywatela. Mam więc żal do polityków, że żadna ze stron nie okazała się mądrzejsza od drugiej i awantury nie przerwała. Oznacza to, że w Sejmie po prostu takiej mądrzejszej strony nie ma.

W środę pozwolono na to, żeby przez cztery godziny w parlamencie odbywała się żenująca impreza, z której dla mnie jako obywatela nic nie wynika. Tymczasem gdzieś w Sejmie leży np. raport o tym, że nasze dzieci są najuboższe w Europie, nieznana jest przyszłość naszych emerytur, niezałatwiona jest sprawa podatków. Te cztery godziny naprawdę mogły dać posłom czas na zajęcie się czymś poważnym. Tymczasem cele, jakie w środę przyświecały obu stronom, czyli PiS - by posiedzenie nie odbyło się w środę i żeby był na nim obecny minister Ziobro - i PO - by koniecznie podjąć decyzję już w środę - były po prostu miałkie.

Zawsze uważałem parlament za najlepsze miejsce na spór. Ale na miłość boską - na spór o ważne sprawy, o coś fundamentalnego. W środę posłowie kłócili się po prostu dla sportu.

Sławomir Sierakowski - redaktor naczelny "Krytyki Politycznej"

Nawet najbardziej przyzwyczajony do beznadziejnego poziomu polskiego parlamentaryzmu i pozbawiony ostatnich złudzeń obserwator musiał być przedwczoraj zszokowany. Okazało się, że dno cynicznego wyrachowania nie jest ostatnim, do którego dotrzeć potrafi polska polityka. Nie wiem, kto jest bardziej winny - czy ten, kto zabija siekierą, czy ten, kto strzela z pistoletu.

Generalnie posłowie zasiadających w parlamencie partii czują się tak pewni siebie, że pozwalają sobie już na wszystko. Rząd na nierządzenie, parlament na zachowania nieparlamentarne. Jeśli partia rządząca rywalizuje z dwoma zupełnie skompromitowanymi w opinii większości społeczeństwa konkurentami, to woli unikać ryzyka jakichkolwiek decyzji, bo jej po prostu wystarczy być. Zamiast rządzenia wybiera więc rządzenie w sondażach i permanentny klincz z przeciwnikiem, który wszystkim stronom zapewnia obecność na scenie politycznej.

Dostając setki i dziesiątki milionów złotych z budżetu, politycy polskiego parlamentu nie muszą obawiać się żadnej konkurencji. To demoralizuje i utrwala proces postępującej degrengolady politycznej. System dotowania partii z budżetu państwa raz wprowadzony pozwala kilku istniejącym podmiotom wymieniać się władzą aż do ostatecznego upadku. Gdyby o finansach partii decydowali sami Polacy, oddając na przykład jeden procent swojego podatku (do określonej sumy, aby zbalansować wpływ na politykę biednych i bogatych obywateli), to partyjni wodzowie nie mogliby zachowywać się jak możnowładcy.