Mitu Lecha Wałęsy nie da się ani zburzyć, ani przebudować, ani zbudować od nowa. Ten mit bohatera naszej wolności trwa w Polakach, o czym świadczą kolejne badania opinii publicznej. Jest on zbyt silny, żeby mogły nim zachwiać badania naukowe dotyczące tego, czy Lech Wałęsa w 1970 roku cokolwiek podpisał, czy nie. Dlatego coraz trudniej mi zrozumieć całe to wielkie wokół Wałęsy zamieszanie: najpierw traktowanie książki o nim jak obowiązującego podręcznika i wynikające z tego ataki na autorów, potem zaś interpretowanie na najrozmaitsze sposoby, dlaczego nazwiska twórcy "Solidarności" nie ma na liście pokrzywdzonych tworzonej dopiero przez IPN.

Reklama

Histeryczne i nieracjonalne są zarówno dalekosiężne wnioski, jakoby Lech Wałęsa sprzedał "Solidarność", jak i wielka akcja "Gazety Wyborczej", która od tygodni nie ustaje w bezkrytycznych nad Wałęsą zachwytach. Ani prezydentowi Wałęsie, ani polskiej historii nie jest to do niczego potrzebne.

Jeżeli więc we wszystkich tych nerwowych ruchach znajduję jakąś racjonalność, to jedynie racjonalność ściśle polityczną, wymierzoną na osiągnięcie doraźnych celów. Tak naprawdę nie rozmawiamy bowiem o byłym prezydencie ani o trudnej historii lat 70., lecz o wzajemnych bijatykach dwóch podstawowych sił politycznej sceny. Chodzi jedynie o zohydzenie politycznego przeciwnika. Lech Wałęsa niestety stał się w tej misji narzędziem. Warto przypomnieć, że dotąd przywódca "Solidarności" nie był hołubionym faworytem żadnej ze stron i żadnego z salonów. Dzisiejsi obrońcy często bezpardonowo go niegdyś atakowali. Wyciągają do niego rękę dopiero, kiedy okazał się przydatnym orężem do zwalczania określonych środowisk - tym razem są nimi bracia Kaczyńscy i ich elektorat.

Sama uwielbiam książki historyczne i przeczytałam ich w życiu kilka. Dla rozsądnego czytelnika nie powinno być szokiem, że historycy w swoich opracowaniach stawiają czasem kontrowersyjne tezy. Nie ma w tym nic zdrożnego, dopóki są to tezy dobrze udokumentowane i uzasadnione - a tak jest w przypadku książki "SB a Lech Wałęsa". To kawał dobrej naukowej roboty. Opowiada o wydarzeniach, które stały się udziałem tysięcy obywateli PRL. Niemądrze byłoby oczekiwać, że młody robotnik, jakim był w 1970 r. przyszły prezydent, będzie się zachowywał idealnie, bez skazy i bez zawahania. Idealnie zachowują się tylko bogowie. Sam przecież dawno już przyznawał, że do podpisania jakichś papierów został zmuszony. I co? I nic. Przeczytałam tę książkę i w niczym nie zmieniła ona mojego podejścia do Lecha Wałęsy jako symbolu polskiej drogi do wolności. Dobrze, że takie książki się ukazują, bo świadczą o tym, że żyjemy w wolnym kraju. Niepokojące są więc tkwiące w niektórych umysłach tęsknoty za prewencyjną cenzurą, która nie powinna do takich publikacji dopuszczać. Niepokojące, że niektórzy zamiast usłyszeć prawdę, wolą milczenie. Jeszcze gorzej, kiedy sami tę prawdę od dawna znają, lecz chcą przed nią "chronić" społeczeństwo.

Reklama

Lech Wałęsa ma swoje miejsce w historii i nikt mu tego miejsca nie odbierze. Ale też nie dodają mu splendoru nerwowe akcje podejmowane pod hasłem obrony pana Lecha przed uciskiem. Czy był agentem, czy "miał chwile słabości" - to bez znaczenia jak nazwiemy trudne momenty jego biografii. Liczy się przecież całokształt. Dlatego żal mi byłego prezydenta, że został wciągnięty w polityczną rozgrywkę obliczoną na doraźny sondażowy efekt. Nie zyskuje na tym ani historia, ani polityka, ani tym bardziej prezydent Wałęsa.