Zarzut pierwszy: Instytut na czele ze Januszem Kurtyką chce upokorzyć Lecha Wałesę. Przepis, na mocy którego na liście represjonowanych nie może się ponoć pojawić Wałęsa, bo miał wcześniej prawdopodobnie moment załamania, jest przepisem niefortunnym. Bo nie uwzględnia historycznej prawdy: ludzkie życiorysy bywają skomplikowane.
Tak jak byłem przeciwny sporządzaniu przez Instytut uniwersalnej listy agentów, tak oceniam sceptycznie dekretowanie spisu ofiar. IPN powinien opisywać historię, ale wnioski zostawić publiczności. Tylko czy pospieszne modyfikowanie tego przepisu, bo uwiera Wałęsę, byłoby przejawem poprawiania czy psucia prawa?
Zarzut drugi: Instytut służy bardziej oczernianiu antypeerelowskiej opozycji niż jej upamiętnieniu. Każdy, kto zna setki opracowań IPN, wie, że to nieprawda. Nawet kontrowersyjna książka Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie nie odmawiała przywódcy "Solidarności" gigantycznych zasług. Zohydzanie opozycyjnej przeszłości zarzucają IPN-owi ci, którzy uważają, że czytelnicy historycznych prac nie mają własnego rozumu, więc trzeba ich prowadzić za rączkę.
Zarzut trzeci: IPN angażował się po stronie partii Kaczyńskiego. Żadne twarde dowody nie padły. Trudno oczekiwać od prezesa IPN, aby nie miał poglądu na przeszłość Wałęsy, ba, politycznych sympatii. Ale od tego do wspomagania jednej partii droga daleka. Rzecz sprowadza się do upartyjniania każdego sporu, także historycznego.
Tyle że gdy taki zarzut pada z ust polityków, to choć mówią tylko o zmianie przepisów, można się spodziewać wszystkiego. Przy okazji nowelizacji ustawy o NIK lewica pozbyła się w 1995 r. "nieswojego" prezesa Lecha Kaczyńskiego. Ludzie od Kaczyńskiego jak najdalsi protestowali wtedy, że to przejaw zawłaszczania wszelkich instytucji przez rządzących.
Możliwe, że w przyszłości miejsce Kurtyki powinien zająć ktoś o innych poglądach. Ale niech to się stanie w następstwie cywilizowanej wymiany przy poszanowaniu kadencji. Przynajmniej tyle.