Efektywna rywalizacja polityczna nie oznacza wojny totalnej. Nawet w silnych państwach europejskich jej uczestnicy zwykle uznają istnienie jasno wytyczonych granic. Jedną z nich stanowi długofalowy interes danego państwa. W państwach słabszych zgoda i zdolność współdziałania w sprawach kluczowych dla ich pozycji międzynarodowej powinna być przestrzegana rygorystycznie, ponieważ stanowi jeden z istotniejszych zasobów umożliwiających grę z innymi podmiotami.

Ostatnie wydarzenia związane z ratyfikacją traktatu lizbońskiego pokazują dobitnie, że taka zgoda w Polsce jest niemożliwa. Przeciwnie - główne siły polityczne gotowe są uznać politykę zagraniczną na każdym jej kierunku - amerykańskim, rosyjskim, ukraińskim czy europejskim - za dogodną przestrzeń twardej rywalizacji. Skutki takiej postawy są istotne nie tylko w doraźnym i konkretnym wymiarze.

Sprawa, która poróżniła rządzącą koalicję z główną siłą opozycyjną, mogłaby zostać rozwiązana w sposób satysfakcjonujący dla obu stron, gdyby nie stała się przedmiotem politycznej rozgrywki i punktem odniesienia dla ich ambicji. Jak zwykle w przypadku konfliktu PO - PiS obie strony próbują uzasadniać swoje stanowisko znaną nam z przedszkola wymówką: "Ale on zaczął". Rządzący mówią, że zaczęło PiS, wymyślając preambułę do ustawy. Prawo i Sprawiedliwość wskazuje, że druga strona nie przejawiała gotowości do uzgodnień nieformalnych, spychając je na pole działań jawnych i symbolicznych.

Co więcej, od tego "kto zaczął" wyobraźnia polemistów biegnie natychmiast do tego, "czyje będzie na wierzchu". I blokuje realną możliwość kompromisu. Co więcej, pod pozorem kompromisu obie strony spychają się na pozycje, na których kompromisowe postawy stają się niemożliwe. Marszałek Komorowski, wytyczając pole rozmów o kompromisie, uczynił to tak, by same rozmowy były wstępną kapitulacją. PiS, żądając ustawy z preambułą jako warunku wstępnego, oczekuje podobnej gotowości do kapitulacji od silniejszego przeciwnika.

Stanowczość Platformy jest uzasadniona potrójną przewagą: polityczną, retoryczną i potencjałem szantażu. Polityczna mierzona jest relacją sił w Sejmie. Retoryczna - faktem, że traktat lizboński został wynegocjowany przez Jarosława i Lecha Kaczyńskich i histeryzowanie przy okazji jego ratyfikacji jest dla szerokiej publiczności zupełnie niezrozumiałe. Potencjał szantażu polega na możliwości uruchomienia weryfikacji referendalnej bądź wyborczej - w obu przypadkach katastrofalnej dla PiS.

Co więcej, ostatnie dni pokazują, że nie istnieją skuteczne mechanizmy ustrojowe i polityczne ograniczające fatalne skutki obecnej fazy sporu. Możliwość odegrania przez prezydenta nadrzędnej wobec rywalizacji stronnictw roli została podważona jego zachowaniami w minionych dwóch latach, a także przeniesieniem rywalizacji dwóch głównych stronnictw na poziom konfliktu prezydent - premier. Nie istnieją instytucje "wspólnej troski" o sprawy kluczowe dla polityki zagranicznej państwa, nie istnieją też niezależne ciała, które mogłyby zaproponować kompromis z zewnątrz.

Jednak zasadniczym problemem jest względnie trwała - wpisana w kulturę polityczną ostatnich lat - niezdolność do zawierania porozumień ponad zasadniczym podziałem. Znacząca część komentatorów woli uznać, że jest to pochodna trudnego charakteru bądź politycznego stylu Jarosława Kaczyńskiego. Istnieje sporo faktów pozwalających na podważenie tej tezy. Oba rywalizujące ośrodki i mniejszościowa grupa komentatorów uznały, że wojna totalna jest koniecznym czynnikiem legitymizującym ich rolę na scenie politycznej. Osłabnięcie tego sporu, niemożność używania ostrej retoryki fundamentalnego zagrożenia mogą prowadzić - o czym wiedzą Tusk i Kaczyński - do relatywizacji ich politycznych wpływów.

Tusk wie, że silna pozycja Platformy została zbudowana na niechęci do PiS i jego polityki. Na fałszywej diagnozie zagrożeń, jakie miała ze sobą nieść polityka Jarosława Kaczyńskiego. Przesłanki utrzymania poparcia na poziomie 50 proc. bez zagrożenia ze strony PiS są nader wątłe i na razie nie znajdują uzasadnienia w obiektywnych podziałach społecznych czy osiągnięciach rządu. Co więcej, taki stan rzeczy odpowiada również Kaczyńskiemu, bo usuwa realną konkurencję, która dziś ma więcej argumentów i politycznej racji niż sam prezes PiS. Katolicki tradycjonalizm jest bowiem mocniej uprawniony do krytyki traktatu lizbońskiego niż odpowiedzialne za kształt kompromisu PiS.

Co jednak najistotniejsze, to fakt, że w tym zgiełku ginie istota problemu. Tą istotą jest strategia państwa polskiego w sprawie instytucjonalnych i prawnych ram Unii Europejskiej. Strategia "po traktacie", która musi uwzględnić "dynamicznie kształtowane" skutki zawartego kompromisu, a nie stwarzać złudzenie jego ostateczności. Ta strategia jest możliwa jako wspólne dzieło głównych sił partyjnych, a być może także szeroko rozumianych elit. Logika politycznej rywalizacji niszczy dziś możliwość wypracowania takiej strategii. Cenę za politykę tandemu Kaczyński - Tusk będą płacić ich następcy przez długie lata.















Reklama