Chińskie władze od wielu lat próbują znaleźć swoją drogę demokratyzacji. Pod koniec lat 90. przygotowywano rozwiązanie, które polegało na eliminacji systemu jednopartyjnego poprzez zachowanie struktury istniejącej partii komunistycznej, ale pozbawienie jej dotychczasowego personelu i umożliwienie wyborów wielopartyjnych, by obsadzić zwolnione stanowiska. To w połączeniu z organizowanymi już od kilku lat wyborami na niskim szczeblu samorządowym - do poziomu powiatu, w okręgach jednomandatowych - i faktycznym wypieraniem na niższych szczeblach partii komunistycznej przyniosłoby zmiany.

Reklama

Jednak kiedy w 2001 roku w Stanach Zjednoczonych doszło do zamachów terrorystycznych na WTC i USA przekształciły się w scentralizowane państwo zorientowane na zarządzanie kryzysem, przywódcy chińscy zdecydowali, że nie mogą ryzykować destabilizacji związanej z reformami i zdecydowali się na inny scenariusz - quasi-demokracji. Zaczęli wprowadzać coś, co można nawet nazwać rządami prawa - dopuszczono indywidualne spory sądowe osób fizycznych z administracją, nawet z policją, rozpoczęto większą decentralizację, nadano większe uprawnienia parlamentowi, a niedawno, tuż przed wydarzeniami w Tybecie, chiński parlament podjął uchwałę o większej niezależności mediów.

Równocześnie w tle tych zmian obserwujemy w Chinach procesy, które je hamują. Jednym z nich są narodowościowe ruchy odśrodkowe Ujgurów i Tybetańczyków, które to ludy mają dość lekceważenia ich i traktowania jak obywateli drugiej kategorii. Społeczność Tybetu czuje się upokarzana choćby przez to, że nie może partycypować w owocach wzrostu dobrobytu wynikającego ze zwiększonej turystyki w ich regionie – ten jest głównie konsumowany przez kupców i małych producentów pochodzenia chińskiego. Te i inne problemy mogłaby rozwiązać tylko autonomia w ramach ChRL – podobna do tej, jaką mają Hongkong i Makao – którą władze chińskie obiecały Dalajlamie jeszcze w 1951 roku. Prawdopodobnie w chińskim aparacie władzy toczy się obecnie walka: czy pozwolić na autonomię i pójść w stronę federalizacji, czy zdławić te dążenia siłą. Przejście Chin do modelu federacyjnego mogłoby przyspieszyć zjednoczenie z Tajwanem oraz przyczynić się właśnie do demokratyzacji państwa.

Innym procesem hamującym demokratyzację jest sprawa własności ziemi. Chiny mają system kapitalizmu państwowego, który zapewniał im bardzo wysoki wzrost, ale oparty na produkcji dóbr inwestycyjnych (zaledwie 37 proc. to dobra dla konsumpcji). Ten rozpędzony moloch nie potrafi się przestawić na inny model kapitalizmu. Warunkiem zaś tego przestawienia byłaby reforma rolna (do tej pory nie ma prywatnej własności ziemi, chłopi wciąż wzniecają w tej sprawie zamieszki). Ziemia jest dobrem, które w korupcyjny sposób wykorzystuje nomenklatura komunistyczna niższego szczebla.

Jest i trzeci czynnik utrudniający demokratyzację: Chiny są świadomie wpychane przez USA w militaryzację. Wiceprezydent USA Dick Cheney zaaranżował sojusz wojskowy Australia – Japonia skierowany przeciwko Państwu Środka. To odcięło je od najnowszych technologii japońskich, bo Pekin znalazł się niejako po drugiej stronie barykady. Ta sytuacja sprzyja zachowaniu przez niego twardego kursu.

W Chinach mamy więc do czynienia z trzema blokadami demokratyzacji: ruchami odśrodkowymi, nierozwiązanym problem własności ziemi i kontekstem międzynarodowym, a na to wszystko nakłada się kryzys obecnej formuły, która dotychczas zapewniała im wzrost.

Proces demokratyzacji mogłaby popchnąć do przodu większa determinacja coraz bardziej świadomego społeczeństwa, które dumne z szybkiego wzrostu gospodarczego może zechcieć większych swobód. Chińczycy są naprawdę dobrze wykształceni. Spora ich część studiuje za granicą, a potem wraca do kraju z poszerzonymi horyzontami, korzysta z internetu, a więc ma dostęp – mimo prób cenzury internetu przez władze – do informacji z całego świata, sądzę zatem, że nie zniosą dłużej autorytaryzmu. Brak demokracji jest dla tego dynamicznego społeczeństwa coraz bardziej upokarzający. Obecny kryzys wokół Tybetu uaktywnił też coś w rodzaju opozycyjnych działań elit intelektualnych: ślą listy i petycje do władz, żeby rozmawiały z Dalajlamą i zrealizowały obietnice nadania Tybetowi autonomii.

Reklama

Sprawa Tybetu stanie się być może katalizatorem politycznej samoorganizacji społeczeństwa. Poprzednio taki duży ruch społeczny powstał wokół żądań uniwersalizacji praw socjalnych. W Chinach bowiem uprawnienia emerytalne i inne prawa socjalne ma się tak długo, jak długo mieszka się na terenie swojej prowincji – co ma na celu powstrzymanie masowej migracji. Jeżeli władze zareagują teraz w sposób innowacyjny – a jest na to dobry moment – Chiny pójdą do przodu. Jeżeli nie, wrócą do głębszego modelu autorytarnego niż jeszcze parę miesięcy temu.

Nie sądzę, by w tej sprawie można było na Pekin wywierać nacisk z zewnątrz. Europa jest dla Chińczyków regionem pełnym hipokryzji. Przez ostatnie dziesięciolecia Unia Europejska pouczała ich o prawach człowieka, a jednocześnie unijne kraje, takie jak Francja, Wlk. Brytania czy Niemcy handlowały z różnymi państwami bez stawiania im jakichkolwiek wymagań w sprawie przestrzegania praw człowieka – ta dwulicowość jest dla Pekinu odstręczająca. Miękka reakcja świata zachodniego nie tylko w sprawie Tybetu, ale i we wcześniejszych – np. prześladowań Falungongu, zapadania olbrzymiej liczby wyroków śmierci, przypadków handlowania organami osób skazanych – a także fakt, że kiedy zaczęła się amerykańska wojna z terroryzmem, USA przymknęły oko na to, iż pod pozorem walki z terroryzmem Chińczycy zaczęli zamykać nacjonalistyczne elity ujgurskie – to dla światlejszych kręgów społeczeństwa chińskiego wielkie rozczarowanie.

Sądzę więc, że w stosunku do Zachodu Chińczycy nie mają kompleksów. Oni sami dokonali już bardzo dużego postępu gospodarczego i cywilizacyjnego. Udowodnili, że stać ich na bardzo odważne ruchy, jak np. zmiany ekonomiczne w kierunku kapitalizmu, jakie przeprowadzili w 1978 wkrótce po śmierci Mao, i obecny kryzys też muszą rozwiązać sami. Ale nie znaczy to, że świat zachodni powinien milczeć. Reakcja UE i USA musi być jednoznaczna: nie pouczać, ale mówić, że oczekujemy od Chin reakcji na poziomie ich możliwości. Nie można natomiast uprawiać połajanek. Ale liczę, że w Chinach została już uruchomiona dynamika, która wymusi reakcję na obecny wielowymiarowy kryzys, i to taką, która nie stanie się dla nich pułapką. Bo cofnięcie się do autorytaryzmu będzie pułapką.

Zachód może zrobić jedno - w wypadku drastycznych reakcji władz na list intelektualistów chińskich czy wysokich wyroków wobec zatrzymanych Tybetańczyków (a te są nieuchronnie, bo w Tybecie doszło do spontanicznych ataków na miejscową ludność chińską oraz podpalanie jej straganów, co opisał "The Economist"), utwardzenia przez nie kursu czy zaostrzenia represji przywódcy zachodnich krajów nie powinni być obecni na ceremonii otwarcia igrzysk - dla Pekinu byłby to policzek. I dobrze, że nasz premier jako pierwszy dał taki sygnał.