Ludwik Dorn słusznie zwraca uwagę na to, że słabością polskich partii jest "zarządzanie własnymi zasobami kadrowymi". Myli się jednak, gdy twierdzi, że to tylko zbiór przypadków. Po kilkunastu latach ucierania się mechanizmy wewnątrz wszystkich partii są zaskakująco podobne w swojej patologii i podobnie przyjmowane za oczywistość. Dobrze, że ktoś chciałby to zmienić. Zacząć trzeba jednak od diagnozy.
Wszyscy podkreślają wodzowski charakter naszych partii. Wodzowie od dawna nie są już jednak w stanie ogarnąć wszystkiego, co się w ich partiach dzieje. Nawet już im się nie zdaje, że potrafią.
Bardzo jest interesujący opis Dorna, z jaką determinacją Jarosław Kaczyński bronił minister Gęsickiej przed tymi, którzy chcieli wydatki na rozwój regionalny podporządkować swoim interesom. Inwestycje infrastrukturalne są może i spektakularne, lecz obłożone wieloma ograniczeniami, a od zapisu w budżecie do przecięcia wstęgi droga daleka. Co innego polityka kadrowa w administracji publicznej czy spółkach Skarbu Państwa.
Bariery w zatrudnianiu tych, co to "będą pilnować polityki naszej partii" czy też "chcą się sprawdzić w biznesie", są znacznie mniejsze. Efekt zaś może być natychmiastowy. Czy na tym polu nacisk działaczy, którzy zabiegają o decyzje "zgodnie ze swoimi partykularnymi interesami", jest mniejszy niż w polityce regionalnej? Nic na to nie wskazuje. Jak zwierzał się kiedyś polityk szefujący średniej wielkości urzędowi - "mam tu całą szafę CV". Otrzymywanych oczywiście od partyjnych kolegów.
Polscy politycy opisują swoją pozycję za pomocą "kapitału politycznego". Składa się na niego wynik w ostatnich wyborach, atrakcyjność medialna, poparcie zewnętrznego środowiska - najbardziej uniwersalnym i najłatwiej dostępnym "kapitałem" jest jednak pozycja w wewnątrzpartyjnej sieci powiązań. Chcąc robić karierę w polskiej partii, trzeba albo zostać czeladnikiem u dobrze ustosunkowanego mistrza, albo założyć spółdzielnię z równymi sobie. Partie dzielą się na koterie, zaś głównym narzędziem ich rywalizacji jest promowanie swoich.
"Wodzowie" nie zadbali, by awans opierał się na jakichś przewidywalnych kryteriach. Ciągle wierzą w swój słuch pozwalający im wychwycić, kto jest przez partyjne masy ceniony, a kto nie. Tymczasem to właśnie zabieganie o dobrą opinię wśród współtowarzyszy jest w tej chwili największym obciążeniem dla partii. Jacek Kurski na zeszłorocznym zjeździe pomorskiego PiS ponoć wprost postulował, by każdego, kto otrzyma stanowisko z nadania partii, rozliczać z tego, ilu kolejnych działaczy zatrudnił.
Zapowiadana przez PO zmiana stylu rządzenia raz za razem natrafia na opór działaczy, którzy uważają możliwość obsadzania stanowisk jako podstawowy atrybut władzy. Interes partii jest tu wyłącznie przykrywką dla indywidualnych rozgrywek. Chyba że traktować partię nie jako formację ideową, ale spółdzielnię funkcjonariuszy publicznych i takich, którzy chcą nimi zostać.
Nie znaczy to, że liderzy nie wkraczają w takie rozgrywki. Jeśli Jarosław Gowin zajmuje pierwsze miejsce na liście PO w Krakowie, zaś Grażyna Gęsicka takie samo miejsce na liście PiS w Rzeszowie, to tylko na skutek osobistej interwencji lidera każdej z tych partii. Lokalne organizacje na pewno nie umieściłyby ich na takich miejscach same z siebie. Najpewniej nie wpuściłyby ich na listy w ogóle. Są to jednak przypadki odosobnione. Pozycja tak zdobyta nie wygląda też na szczególnie trwałą. Jeśli ktoś po takim "wyłuskaniu" nie rzuci się w wir partyjnej "wymiany uprzejmości", może równie łatwo stracić pozycję, jak ją zyskał.
Tak liderzy partii, którym zatrudnianie pociotków trzeciorzędnych działaczy jest psu na budę, jak i co bardziej ideowi działacze podchodzą do problemu z narastającą rezygnacją. Tak powszechnej presji trudno się przeciwstawić.
Do problemu trzeba byłoby podejść z zupełnie innej strony. Partie są już na tyle stabilne, że byłyby w stanie narzucić swoim strukturom formalne kryteria awansu, nie licząc tylko na intuicję wodza. Wzorem korporacji otwarcie określić, co jest pożądane, a co nie. W partiach nie brakuje ludzi ideowych – brakuje im tylko możliwości przebicia się. Ich najbardziej blokuje zasada "rączka rączkę myje".