Cchinwali, w okresie swej największej świetności, było czterdziestotysięcznym miastem z małą cerkiewką, zarośniętym parkiem, kilkoma krzywymi ulicami i pięknym widokiem na ośnieżone szczyty Kaukazu. Dziś to stolica "niepodległego" od lat państwa, które ma swój uniwersytet przypominający prowincjonalne liceum w głębokim PRL-u, swego prezydenta, parlament, rząd i mafię. Zwłaszcza ją.
Najlepszy hotel w kraju był jeszcze niedawno zamknięty na kłódkę i otwierany dla budzących powszechne zdumienie przybyszów, którzy uparli się, że muszą się zatrzymać akurat w południowej Osetii, jakby nie mogli w odległym o pół godziny jazdy samochodem gruzińskim Gori, które jawi się w porównaniu z Cchinwali jako europejska metropolia. Ja się uparłem, więc dostałem najlepszy apartament z widokiem na malutki rajkom pełniący funkcję pałacu prezydenckiego, siedziby rządu i parlamentu zarazem. W pokoju nie było co prawda ogrzewania i wody, ale dzięki pomocy stróża udało mi się jakoś przezwyciężyć te przejściowe trudności, a prysznic wziąłem właśnie w pałacu prezydenckim. Równowartość dwóch dolarów, jaką dałem tamtejszemu cieciowi, wystarczyła na dwie butelki wódki. Jedną rozpiliśmy jeszcze przed prysznicem.
Osetyjczycy byli swą niepodległością nieco zdumieni i nie traktowali jej zbyt poważnie. Szczytem marzeń było przyłączenie się do Osetii Północnej, czytaj Rosji, bo to dawało paszport i szansę wyrwania się z tej zapomnianej przez Boga - choć nie przez Rosjan - dziury. Rozpad Związku Sowieckiego stworzył kilka takich "wolnocłowych enklaw" żyjących niemal oficjalnie z przemytu, handlu bronią, narkotykami i czym popadnie. Słynące z koniaku Naddniestrze, Karabach z końmi pasącymi się przed prezydencką siedzibą w Stepanakercie i suszącym się praniem rozwieszonym wzdłuż głównej ulicy, Abchazja z zaminowanymi polami bawełny, Bóg wie co jeszcze. Wszystkie te miejsca wydawały mi się już nie ponure, nie groźne, ale jakieś absurdalne, surrealistyczne. Ludzie nauczyli się z tym żyć, wydawało się, że będzie tak trwać lata całe.
Czasem jednak w nieco szwejkowski świat wkracza wielka polityka, jak teraz gdy trzeba było utrzeć Gruzinom nosa. I leje się prawdziwa krew, a groteska zmienia się w dramat. A my pozostajemy bezsilni i trochę głupio już uśmiechać się na myśl o hotelu w Cchinwali.