Dochodziliśmy do tego stopniowo. Najpierw nagradzani licznymi tytułami - głównie przez siebie i przyjaciół - publicyści, jeszcze rok temu "opozycjoniści z zawodu”, a dziś propagatorzy sukcesu, przekonywali całkiem serio na łamach największego dziennika oraz największego tygodnika w kraju, że pewnej obywatelskiej partii można więcej, albowiem broni ona demokracji, dzierży etos i stoi na straży. Argumentacja sprowadzała się do tego, że może nie są to do końca kulturalne chłopaki, co chwila coś im się do rąk klei i brzydko im pachnie z buzi, ale w obliczu ich konkurentów - Prawdziwych Barbarzyńców - gotowi jesteśmy wpuścić ich, no może nie od razu na salony, ale do przedpokoju. Nieco to dla tej partii upokarzające, ale efekt zadowalający: hulaj dusza, piekła nie ma.
Bydło przegnaliśmy, watahę dorżnęliśmy, faszyzm nam nie kołacze do drzwi, a obywatele rządzą w najlepsze. I nie mają oporu, bo przecież wolno im więcej. Jak tylko młodociany radny i przyjaciel ministra (tego musilowskiego człowieka bez właściwości) ożeni się z młodziutką radną i są na dorobku, to choćby interesował się wyłącznie "Tańcem z gwiazdami”, da mu się posadę dyrektora muzeum. Zwłaszcza jeśli udowodni, że wysyłał SMS-y na córkę premiera. Pokpią sobie trochę zawodowi złośliwcy, ale też tylko część z nich, bo TPPR ma prikaz siedzieć cicho i ruki pa szwam. Sprawę się przyklepie i już. W końcu drobiazg.
Tak samo reagujemy, gdy minister z rozbrajającą szczerością przyzna, że "kampania rządzi się swymi prawami”, więc można zmienić zdanie. Pooburzamy się trochę, że jeszcze mniej salonowi koalicjanci bez żenady zatrudniają stadami własne rodziny. Zasmuci się, rozczaruje i zapowie interwencję wicepremier, a wszyscy pokiwają ze zrozumieniem głowami. I nikt go nie spyta, czemu nie był tak pryncypialny, gdy firma jego krewnych i znajomych robiąca interesy z jego żoną wygrała fajniutki przetarg na obsługę pijarowską. Przetarg, który rozstrzygał bliski przyjaciel pana wicepremiera, pan senator. W końcu nic takiego się nie dzieje, prawda? Prawda. Nie jest gorzej niż rok, dwa lata temu, a ciągle nawet lepiej niż lat temu pięć.
Co charakterystyczne, gdy nadchodzi kampania wyborcza, zastępy polityków obiecują, że oni wytyczą nowe standardy, poprawią co zepsute, będą inni. Złapani za rękę bronią się zawsze tak samo jak sympatyczny skądinąd były prezes Orlenu, dziś minister Kownacki: nasi poprzednicy nie byli lepsi, ich się czepcie, politrucy w dziennikarskiej skórze.
Pora więc powiedzieć jasno: politykom można więcej. Na razie niektórym, ale i reszta się doczeka.