Ale deklaracja Tuska taką wiadomością niestety się nie stała. Wywołała raczej zaskoczenie, by nie rzec - powszechne zamieszanie. Termin podany przez premiera jest możliwy, ale bardzo trudny do dotrzymania. Wymaga spełnienia wyśrubowanych parametrów ekonomicznych, ale co najważniejsze - współdziałania wszystkich najważniejszych instytucji państwa. To będzie jedno z największych wydarzeń w najnowszych dziejach Polski. Operacja na gigantyczną skalę.
Tymczasem co się stało? Członkowie Rady Polityki Pieniężnej do słów premiera podeszli z dystansem. Wiceminister finansów studziła nastroje, mówiąc, że „wprowadzenie euro w 2011 r. będzie bardzo trudne, ale możliwe”. Narodowy Bank Polski oświadczył, że o niczym nie wie, co akurat nie dziwi w obliczu konfliktu tej instytucji z rządem. Ale - nie miejmy wątpliwości - powinien wiedzieć.
Tak wyglądała introdukcja wielkiego programu rządu. Przyznajmy, niezbyt szczęśliwie. Co więcej, operacja wprowadzenia euro wymaga jeszcze innego, bardzo poważnego wymiaru. Po prostu społecznej promocji wspólnej europejskiej waluty. W ciągu tych najbliższych trzech lat możemy się spodziewać prawdziwej erupcji populizmu. Od powszechnego straszenia, że po wprowadzeniu euro ceny wystrzelą w górę, po groźnie brzmiące utyskiwania, że dzięki decyzji rządu Tuska Polska straci resztki suwerenności, już podgryzionej przez wejście do Unii.
Żeby przekonać do euro, trzeba mieć program. Wyjaśnić, tłumaczyć na różne sposoby, opracować wyczerpującą strategię. Czy ona istnieje? Śmiem wątpić. A powinna być gotowa już, teraz, na równi z decyzjami ekonomicznymi.
Nie wierzę w to, że premier w Krynicy "chlapnął", żeby przypodobać się zgromadzonym na forum ekonomicznym ludziom biznesu. Ten rząd wielokrotnie deklarował, że jednym z jego celów jest wejście do strefy. Ale start tej operacji naprawdę mógł wyglądać lepiej niż improwizacja.