Czy w Polsce były tajne więzienia CIA? Bliski mi jest tu pogląd Jana Rokity – tak mogło się zdarzyć, choć pewności nie ma. Podobnie jak inna teza mojego redakcyjnego kolegi: jest niemal pewne, że niezależnie kto zamiast SLD i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego rządziłby wtedy w Polsce, też przystałby na polsko-amerykańską współpracę wywiadowczą w wojnie z terrorem, też udostępniłby tajny pas startowy z niewielkim obiektem obok. Taki był wtedy polityczny klimat, tak odczytywano konieczność walki z terrorem, tak rozumiano postawę lojalnego sojusznika.
>>>Czy Polak z Al-Kaidy jest dowodem na więzienie CIA?
Działo się to przecież kilka, kilkanaście zaledwie miesięcy po 11 września 2001 r. i z popiołów World Trade Center wciąż wyciągano kości ofiar tego straszliwego ataku terrorystycznego. Pamiętam ówczesne wypowiedzi liderów polskiej polityki, także tych, którzy dzisiaj wyżywają się na sprawie rzekomych więzień – innego tonu niż poparcie twardej linii nie słyszałem. Nie tylko polskie elity, ale także europejskie, a nawet dalekie od zachodniego kręgu kulturowego – jak pokazuje przykład Pakistanu – miały poczucie, że Amerykanie mają prawo żądać dużo i trzeba im to dać. Bo zostali zaatakowani i wszyscy jesteśmy na wojnie, wspólnej wojnie z terroryzmem. Zapominanie o tym kontekście uniemożliwia ocenę sprawy i motywów, jakimi w roku 2002 kierowały się władze Polski.
Polskie niby-zaprzeczenia
Czy więc - jeśli rzeczywiście zgodę na operacje CIA w Polsce wydano - postąpiono słusznie? Dziś wiemy, że nie. Zabrakło dociekliwości, pytań, do czego konkretnie tę przysługę i te bazy wykorzystają partnerzy z CIA. Ale też warto pamiętać, że kontrowersje wokół metod przesłuchań stosowanych przez amerykańskie służby specjalne pojawiły się dużo później. Nie wzięto pod uwagę – co słusznie podkreślał wczoraj w swoim tekście Cezary Michalski - meandrów waszyngtońskiej polityki i wiążącego się z tym dużego ryzyka ujawnienia wskutek walki wewnętrznej faktu polskiej pomocy.
>>>Sprawdź, gdzie Amerykanie mieli tajną bazę
Wreszcie, nie zadano sobie pytania, co zrobimy, gdy sprawa się wyda: idziemy w zaparte czy przyznajemy się? Jeśli to pierwsze, skazani jesteśmy na dowolne interpretacje, także prasy dysponującej przecież zaledwie cząstką wiedzy. Jeśli to drugie, ryzykujemy metkę sojusznika nielojalnego. W efekcie powstała hybrydowa konstrukcja niby-zaprzeczenia „nic o tym nie wiem” stosowana przez ludzi, którzy na pewno wiedzą, jak było. Konstrukcja zmniejszająca wiarygodność polskich zaprzeczeń.
To poważne błędy. Ale czy to jest zdrada stanu? Czy ewentualni współautorzy tego przedsięwzięcia i ci ich następcy, którzy o sprawie się wiedzieli, ale nie zgłosili prokuraturze, zasługują na Trybunał Stanu? Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że nikt nie odważy się postawić takiej tezy. Dziś jest to teza na poważnie rozważana przez komentatorów, wspierana poważnymi głosami polityków rządzącej koalicji. I pomimo że to, jak było, musi też wiedzieć obecny szef ABW. Jego też stawiamy przed Trybunał?
Czy to w ogóle możliwe? Konstytucja dość ogólnie definiuje przyczynę postawienia członków władz przed Trybunałem Stanu. Jest to możliwe za „naruszenie Konstytucji lub ustawy w związku z zajmowanym stanowiskiem lub w zakresie swojego urzędowania”. Nikt jak dotąd nie wskazał, dlaczego nawet daleko idąca, ale przecież podjęta zgodnie z prawem, zgoda na współpracę z CIA na terenie Polski niesie za sobą naruszenie Konstytucji lub którejś z ustaw. Podobnie wiedza o tym fakcie też zapewne jest niejasna i pełna sprzeczności. Co innego, gdyby to polscy lub amerykańscy funkcjonariusze dopuszczali się tego typu przestępstw – ale i wtedy można by skarżyć ich i na pewno nie przed Trybunałem Stanu, który jest powołany do sądzenia m.in. prezydenta, premiera i ministrów, ale przed sądami powszechnymi, ewentualnie wojskowymi. Jedyna okoliczność, w której Trybunał można by uruchomić, dotyczy więc sytuacji, w której polski prezydent, premier lub minister jasno zezwalają amerykańskim sojusznikom na torturowanie więźniów. I jest na to oczywisty dowód. Tylko że nikt nigdy nawet nie postawił takiego zarzutu. Nawet drążąca sprawę amerykańska prasa pisała o tym, że te więzienia w Polsce były. I tylko tyle.
Użycie hasła "przed Trybunał ich” wygląda więc na klasyczną zagrywkę propagandową, mającą ponownie przyciągnąć uwagę opinii publicznej do tego tematu.
To działanie z punktu widzenia polskiej racji stanu szkodliwe. Przypomnijmy sobie jeden z argumentów przeciw naszej obecności wojskowej w Iraku i Afganistanie, a potem przeciw tarczy antyrakietowej: zwiększa ryzyko zamachu terrorystycznego. To prawda. Jest to argument istotny, choć nierozstrzygający. Ale jeśli tak, to używane w wewnętrznej walce politycznej hasło „więzień CIA” w Polsce zwiększa to ryzyko stokroć bardziej. Jest rozdmuchiwaniem niejasnej sprawy, której wyciszenie powinno leżeć w interesie osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kraju. Mamy jednak działanie odwrotne: podjęte nagle, z niejasnych przyczyn postępowanie prokuratorskie, potem błyskawiczny przeciek do mediów, a na końcu polityczne kłótnie wokół tego „przekazu dnia”. Nikt nie wie, jak było, nikt nie wie, czy w ogóle było, ale podążając za przeciekiem, powielają kliszę „więzienia CIA w Polsce”.
>>>Przeczytaj, co Tusk mówi o sprawie więzienia CIA
Nie obwiniam komentatorów – obwiniam inspiratorów, kimkolwiek są. Bo jeśli nawet założyć, że ekipa eseldowska w tej sprawie nie zdała do końca egzaminu z odpowiedzialności, że popełniła błędy, to ci, którzy teraz tę historię rewitalizują, zdają go dużo gorzej. Dają przykład przedkładania interesu partyjnego, chęci doraźnego przywalenia przeciwnikom nad oczywisty i jasny interes państwa. Bo i tak już odsunięci od władzy przeciwnicy nie mogą być po prostu konkurentami – oni muszą być zbrodniarzami. A według słów Stefana Niesiołowskiego ich odsunięcie jest w najgłębszym interesie państwa polskiego. Wolno więc użyć wszystkiego, by ich wykończyć. Sprawę rzekomych więzień CIA w Polsce używa się do tego celu, a nie do żadnego oczyszczenia życia publicznego. Gdyby tak było, od kilku miesięcy pracowałaby sejmowa komisja śledcza i wszystko sprawdzała. Ale nie o to chodzi. Celem jest gonienie pisowskiego (tym razem także eseldowskiego) króliczka, a niekoniecznie jego złapanie.
Radosne podgrzewanie atmosfery
Mam wrażenie, że osoby uruchamiające tę sprawę doszły do granicy absurdu w toczącym się od wyborów pościgu za poprzednikami. Ta nieznośna, choć skuteczna, maniera zarzucania debaty publicznej starymi, śmieciowymi tematami zaczyna już być niebezpieczna dla kraju. Sądzę, że odpowiadający za bezpieczeństwo premier Donald Tusk i wicepremier Grzegorz Schetyna doskonale to wiedzą. Podobnie jak szef MSZ Radosław Sikorski, który wstrzemięźliwie odpowiada na pytania o rzekome więzienia i dodaje: „Polska współpracuje wywiadowczo ze Stanami Zjednoczonymi i za to nie przeprasza. Ta współpraca powinna być poufna po obu stronach”.
Dlaczego jednak pozwalają na przykład Zbigniewowi Chlebowskiemu na radosne podgrzewanie atmosfery w tej drażliwej sprawie? Dlaczego szef klubu parlamentarnego Platformy z wdziękiem rosyjskiego czołgu bawi się w dziennikarza, który snuje dywagacje o odpowiedzialności poprzedników? Dlaczego tak łatwo odnieść wrażenie, że trwa kwerenda w archiwach służb i poszukiwania zasilających co jakiś czas media dokumentów w tej sprawie? Nie chcę tu być złośliwy, ale czy naprawdę częściej chcemy słyszeć to, co mówili rosyjscy funkcjonariusze polskim reporterom zatrzymanym niedawno w Osetii Południowej: że Polska jest prostytutką Ameryki?
Czy chcemy utrwalać wizerunek kraju trzeciego świata, w którym zachodnie wywiady robią to, na co nie pozwala im prawo we własnych krajach? I tu się w jednym z Cezarym Michalskim nie zgadzam: drążenie tej sprawy nie przyniesie żadnego psychologicznego przełomu, nie będzie żadną nauczką dla polskich elit. Z prostego powodu – nie ma szans na jej pełne wyjaśnienie. To mogą zrobić tylko Amerykanie, tylko oni mogą odpowiedzieć na pytanie co dokładnie robili tu funkcjonariusze CIA. Nasza polska debata w tej sprawie powiększa tylko smugę dymu. W niczym natomiast nie przybliży nas do prawdy.
Podobnie jak przesądzone wydają mi się porównania Polski z marionetkowymi dyktaturami związanymi w czasach zimnej wojny z Ameryką. Nawet jeśli przyjmiemy najczarniejszą wersję wydarzeń, to i tak – powtarzam – jedynym zarzutem może być lekkomyślne zaufanie sojusznikowi, a nie udział w zbrodniach przeciwko prawom człowieka. Zresztą, nigdy nie dowiemy się chyba, jak wygląda pełen bilans współpracy polsko-amerykańskiej. Jeden z ważnych polityków rządowych opowiadał mi na przykład, że w momencie, kiedy napięte stosunki polsko-rosyjskie doprowadziły do serii pobić polskich obywateli w Moskwie, ewidentnie politycznych, to „można było liczyć tylko na Amerykanów”. Zakładanie z góry, że tylko Polska w tym sojuszu coś daje, wydaje mi się nieuprawnione.
Wątpię, by kilka być może i barwnych ujęć, w których Leszek Miller, Zbigniew Siemiątkowski, Aleksander Kwaśniewski z jednej strony, a Jarosław Kaczyński i Zbigniew Wassermann z drugiej tłumaczą się z tej sprawy, było wartych tego zamieszania. Nie stawiam też zarzutu, że za powrotem tematu na pewno stoi PO, bo nie ma na to dowodów. Ale teza, że partia rządząca uznała, iż jest jej to na rękę, wydaje mi się prawdopodobna. Podobnie jak powszechna dosyć w politycznych kuluarach opinia, że swoje robią też niektórzy byli koalicjanci Jarosława Kaczyńskiego z LPR i niektórzy byli ministrowie, dziś mocno z PiS skłóceni. Dopuszczeni na moment do wiedzy państwowej traktują dziś tę sprawę jako okazję do zemsty.
Nieodpowiedzialność to cecha radykałów. Ale poważni politycy od takich metod powinni się trzymać z daleka.