>>>Przeczytaj, co Jan Rokita napisał o osobistych rządach Tuska
Sposób, w jaki pozbył się on Rokity z egzekutywy swej partii, był chyba przeprowadzony nie bez maestrii i dowodzi, że w klocki pod tytułem "walka o władzę" Tusk potrafi udatnie się bawić. Ale gdy chodzi o realne rządzenie państwem polskim, to - bez niczyjej urazy - mamy dziś w Polsce do czynienia z premierem o najbardziej chyba skrępowanych rękach. W rezultacie władza Tuska nie jest nawet zbliżona do tej, jaką posiadali panowie Jarosław Kaczyński czy Leszek Miller.
Stąd czynienie przez Jana Rokitę - autora głośnego z racji swej działalności politycznej - rozgraniczeń dla potrzeb swych wywodów pomiędzy dyktaturą, tyranią a rządami osobistymi Donalda Tuska, brzmi zgoła humorystycznie. Dlatego cały wykład na temat zbyt małych dokonań Tuska jako premiera trzeba by zacząć od rzetelnych rozważań na temat mechanizmów władzy w Polsce i jej rozlicznych, do niedawna wręcz nieuświadamianych, uwarunkowań. Bez tego dywagacje na temat obecnego premiera pozostaną tylko sztuką dla sztuki.
Rządy osobiste - tylko na papierze
Problem Tuska i Platformy polega na tym, że obecnie każdy premier z jej szeregów, z racji uwikłań konstytucyjnych polegających na prawnych - nie do prostego rozstrzygnięcia - zderzeniach z urzędem prezydenckim, może dziś rządzić Polską co najwyżej na pół gwizdka. Bo co to za diaboliczny premier wyżywający się w rządach osobistych - pytam Rokitę, który przez dziesięć miesięcy nie ma wpływu na nominacje nowych ambasadorów bądź generałów? Jak mówić o rządach osobistych Tuska, skoro w aktualnym układzie władzy nawet jego członkostwo w Radzie Bezpieczeństwa Państwa to są za wysokie progi na jego nogi? A ta funkcja należała się dotychczas wszystkim urzędującym premierom. Albo jak tu mówić o potędze premiera, skoro szef komisji lustrującej WSI - mianowany przez prezydenta - może sobie pozwolić na fizyczne zabranie tajnych dokumentów z Agencji Wywiadu, aby delektować się ich treścią w zaciszu Biura Bezpieczeństwa Narodowego, czyli w miejscu niepodlegającym jurysdykcji rządowej lecz prezydenckiej? Jak można mówić o rządach osobistych premiera, skoro w trakcie rokowań z USA prezydent, bez uzgodnień z ministrem spraw zagranicznych i premierem, wysyła swoją przedstawicielkę do Waszyngtonu celem popychania do przodu, na swą modłę i pod swoje dyktando rokowań prowadzonych przez rząd?
Mówiąc bez owijania w bawełnę: po raz pierwszy w naszej postkomunistycznej historii mamy do czynienia z sytuacją, w której, aby rządzić bez powikłań, nie będąc przedstawicielem PiS, trzeba mieć na zawołanie nie zwykłą konstytucyjną większość wynosząca w polskim parlamencie 231 posłów, lecz trzy piąte izby poselskiej, czyli 274 mandaty. Prawda, że przeciwnicy rządu po wysłuchaniu tych argumentów powołają się na stosunkowo małą liczbę wetowań przez prezydenta przedstawionych mu ustaw. Rzecz w tym, że premier Tusk po otrzymaniu z ust szefa państwa zapewnień, iż będzie wetował wszystkie ustawy PO, nie chciał jak dotychczas objawić w pełni swej słabości i wzdragał się przed procedowaniem nad ustawami, które prezydent z góry miał odrzucić.
W sumie można powiedzieć, że dla potrzeb z góry przyjętych efektownych zresztą założeń Rokita ze szkodą dla realności swych rozważań abstrahuje od faktów dowodzących, że Polska od utworzenia rządu Tuska - 10 miesięcy temu - znajduje się w permanentnym kryzysie władzy państwowej. Wynika to, jak wiemy, z odmiennego pojmowania zakresu formalnych uprawnień ośrodka prezydenckiego i rządowego. Ten kryzys, którego końca nie widać, prowadzi nie do rządów osobistych prezydenta czy premiera, lecz do niewydolności władzy jako takiej. W rezultacie, co i raz, ocieramy się jako państwo o prawdziwą kompromitację międzynarodową. Latem bieżącego roku, chcąc nie chcąc, staliśmy w obliczu nieomal nieformalnego ogłoszenia dwóch odrębnych polityk zagranicznych państwa. Niedowład nasz dotyczy nawet spraw tak podstawowych jak ratyfikacja uprzednio już przyjętych i uchwalonych przez prezydenta porozumień międzynarodowych. Czy potrzeba jaskrawszego przykładu? I tak, pomimo że na przykład parlament przyjął traktat lizboński, prezydent odmawia swego podpisu pod ustawą ratyfikacyjną, prowadząc tym do ośmieszenia Polski, na którym tak czy siak tracimy. A pamiętajmy, że Polska z racji swej polityki wobec Rosji potrzebuje jak kania dżdżu wsparcia UE. Pytam, jak w sytuacji, gdy w sumie niewiele zależy w tej sprawie od premiera, można mówić o jego rządach personalnych. Jeśli już, to raczej należałoby biadać nad tym, że Polska stoi nierządem i jej problemem jest coraz to bardziej narastająca anarchia.
Generalnie trzeba przyjąć, że dla potrzeb swego tekstu autor opisał konstytucyjne uprawnienia polskiego szefa rządu zaprogramowane w konstytucji z 1997 roku. Tyle że uprawnienia te w wydaniu Tuska, jak by nie patrzeć, są co nieco papierowe i nieustannie podważane. Ta konstytucja, z którą obecnie kraj - z racji jej nieprecyzyjności - się boryka, rzeczywiście stworzyła formalne podstawy prawne do rządów autorskich kolejnych premierów. Wyraża się to między innymi tym, że sejm z całej Rady Ministrów powołuje jedynie premiera. Natomiast samych ministrów dobiera sobie premier według własnego uznania. Podobnie jest zresztą z odwoływaniem ministrów. Odbywa się to także pod dyktando szefa gabinetu bez zasięgania opinii zarówno parlamentu, jak i prezydenta. To są, przyznajmy, istotne przesłanki dla rządów personalnych kolejnych szefów gabinetu. Rokita sytuację tę zwie z niemiecka rządami kanclerskimi. Zapomina on jednak przy tym, że kanclerz w Niemczech realnie rządzi, bowiem prezydent niewybierany w wyborach powszechnych nie jest dla niego żadnym konkurentem.
Ambicja jest, brakuje zaplecza
Jan Rokita w kontekście rządów Tuska biada nad upadkiem parlamentaryzmu. Tymczasem jest prawdą, że polityką rządzi u nas oligarchia partyjna. Natomiast życie parlamentarne, za którym Rokita tęskni, rzeczywiście kwitło w Polsce, gdy nie było tzw. progu wyborczego i w Sejmie byli przedstawiciele kilkunastu partii. Próg ten ustanowiony kilkanaście lat temu był świadomym ograniczeniem demokracji na rzecz skuteczności rządzenia. Następnie za parlament i w imię wzmocnienia jego skuteczności w kolejnych regulaminach sejmowych ograniczono uprawnienia posłów i doprowadzono do prawdziwej marszałkokracji sejmowej. W rezultacie dziś marszałek o wszystkim stanowi w Wysokiej Izbie. Decyduje o porządku posiedzeń, trybie procedowania itd., itp., a Konwent Seniorów czy Prezydium Sejmu są przy nim tylko ciałami doradczymi. Jest to wygodne dla rządzących, lecz obiektywnie mówiąc, ogranicza demokrację sejmową. Tylko co z tym ma wspólnego Donald Tusk? Trzeba mu oddać sprawiedliwość, że to za jego kadencji mówi się coraz poważniej o nałożeniu pewnych wędzideł na ogromne uprawnienia marszałka. Tezie o skłonnościach Tuska do nieomal kultu jednostki przeczy fakt, że jest on jednym z głównych rzeczników ordynacji jednomandatowej i większościowej zarazem. Jeśli chcemy poważnie mówić o upodmiotowieniu posłów, to nie ma innej drogi jak ta lansowana przez Platformę. Dalej wiadomo, że obecne przepisy o finansowaniu partii przez budżet państwa są prawdziwym kagańcem petryfikującym istniejący układ parlamentarny. Z tezą o skłonnościach do rządów jednostki obecnego premiera nie koresponduje także lansowana przez niego reforma prokuratury, która w nowym kształcie praktycznie ma się premierom wymsknąć z rąk.
Dziś wobec rozpychania się prezydenta na szczycie piramidy władzy - rozszerzył on dzięki lukom prawnym w stosunku do poprzedników zakres swych uprawnień - od premiera mniej niż poprzednio zależy. Stąd premier Tusk pewnie nie będzie mógł, jak zapowiadał, zreformować lecznictwa, prywatyzując je uprzednio. Dalej nie będzie on mógł chyba zrewidować emerytur pomostowych. Podobnie może być z zapowiedzianą przez niego wymianą złotówek na euro.
W takiej sytuacji podmiotowość ministrów na tle rzekomo rozpychającego się tak zwanego dworu - a wydaje się, że z racji osobistych doświadczeń spędza on sen z powiek Janowi Rokicie - jest doprawdy wtórna. Głównym problemem tego rządu jest fakt, że mając bardzo mocne poparcie wyborcze, praktycznie walczy on z czasem o przetrwanie. Bariery wyszykowane przez opozycję i prezydenta na zdrowy rozum muszą prędzej czy później doprowadzić do upadku zarówno PO, jak i Donalda Tuska. Stąd twierdzę, że dla Polski i jej obecnego premiera problemem jest nie "pragnienie hegemonii zamiast ambitnego rządzenia" - jak twierdzi Rokita, a wtóruje mu profesor Paweł Śpiewak, lecz zapewnienie aktualnej władzy dostatecznie dużego zaplecza parlamentarnego, dzięki któremu rząd zyskałby warunki do skutecznego sprawowania władzy. Sądzę, że o ile Tusk nie zdecyduje się na wcześniejsze wybory, przegra swą rozgrywkę z braćmi Kaczyńskimi. Natomiast PO bez tak desperackiego kroku premiera, jeśli nie skręci sobie karku, to z pewnością nie wykorzysta szans, przed którymi stoi.
Rządy koncyliacyjne
Według przymiarek biur badania opinii publicznej PO ma szansę uzyskać około 290 mandatów w nowym sejmie. Tak liczny klub poselski pozwoliłby jej wyeliminować groźbę wet prezydenta Kaczyńskiego, a także podjąć radykalne reformy. Ponadto dałby tej partii szansę rządów samodzielnych bez kłopotliwych partnerów. Uważam, że styl współpracy PO z PSL świadczy o niezwykłej wręcz koncyliacyjności obecnego premiera, z którym - pod tym względem - żaden poprzednik na tym urzędzie nie może się równać.
Wiele wskazuje na to, że premier Tusk zdecydował się już na powyższe radykalne rozwiązanie. Po pierwsze PO ma w październiku wręcz zarzucić parlament gradem projektów nowych ustaw. Ma być ich przeszło sto. Ponadto premier zdecydował się zgłosić projekty ustaw wręcz populistycznych. Dotyczy to chemicznej kastracji pedofilów, rejestracji wszystkich przypadków ciąż; na druga nogę pojawiły się projekty typowo liberalne, takie jak na przykład wprowadzenie euro do roku 2011. Celem tych działań jest pokazanie społeczeństwu, że Platforma jest partią tradycjonalistyczną i zarazem dbającą o zapewnienie warunków do szybkiego rozwoju gospodarczego kraju. Ponadto PO stara się konsekwentnie prezentować jako rozważna partia środka unikająca z awantur i konfliktów. Jednym z ważniejszych jej przesłań będzie przekonanie wyborców, że jeśli chcą żyć w kraju rozwijającym się i aideologicznym, powinni głosować na koncyliacyjną partię środka.
Jeśli zaplanowana ofensywa ustawodawcza Platformie się powiedzie, a zirytowani jej przeciwnicy popełnią jeszcze jakieś dodatkowe głupstwa, można się spodziewać, że premier zdecyduje się na zimowe czy wiosenne wybory, których celem będzie skuteczne rządzenie. Dopiero wtedy polecałbym wyciągnięcie z naftaliny dobrych rad Jana Rokity. Gdy bowiem PO realnie będzie rządziła, jego przesłanie nabierze rumieńców życia. Dziś obawiam się, życie pisze scenariusz sobie, a Rokita sobie.