BARBARA KASPRZYCKA: Będę szczera. Zupełnie nie przekonuje mnie pan jako showman.
SZYMON HOŁOWNIA*: Będę musiał jakoś z tym żyć.

A pan dobrze czuje się w tej roli?
Kłopot w tym, że ja nie czuję się showmanem. W "Mam talent" rozmawiam, dowcipkuję, bywam niezgrabny, nieporadny. Staram się być sobą, nie umiem z szybkością światła generować bon motów, nie chcę pchać się do szuflady "konferansjer”. Organicznie nie znoszę szuflad, może dlatego przestało mi też odpowiadać wciskanie mnie do szuflady "publicysta katolicki". Nie czuję się robotem do seryjnej produkcji mądrych myśli. Jestem normalnym facetem z poznawczym ADHD - ogromną ciekawością świata, mnóstwem energii, pozytywnego "zakręcenia”. "Mam talent” to z pewnością nie meta moich poszukiwań, to ciekawy etap na drodze.

Reklama

Co to za droga?
Najważniejszą rzeczą jest na niej moje życie z religią i wiarą. Kiedy zajmowałem się wyłącznie pisaniem, nurtowało mnie, czy da się sensownie mówić o rzeczach najważniejszych przy pomocy narzędzi, jakie daje kultura masowa. Zastanawiałem się, jak to zrobić, bo w Polsce to jest terra incognita. Ktoś napisał mi: "Pan chce być Woodym Allenem polskiego katolicyzmu”. To ma sens. Zamiast obrażać się na kulturę masową, chcę wykorzystać formy, które daje, by robić rzeczy inteligentne, zabawne i po których ludziom zostaje coś w głowie.

I pana zdaniem Woody Allen poprowadziłby "Mam talent”?
Mając 32 lata, po swojemu - na pewno. Momentami mam wręcz wrażenie, że to program misyjny. Budzi w ludziach emocje, jakich dawno nie widziałem. Ministrowie, profesorowie, księża opowiadają mi, jak wzruszył ich występ Ewy Lewandowskiej, niewidomej dziewczyny, która zaśpiewała "Ave Maria” i jednym swoim występem zrobiła więcej dla niepełnosprawnych niż sto kazań i akcji społecznych. Znajomi wracają do domu specjalnie, by obejrzeć kolejny odcinek. Ksiądz z Trzebnicy - dla którego mam wielki podziw, wie, co ludzie oglądają i zamiast się na to obrażać, szuka w tym duszpasterskiej szansy - dzwoni z prośbą o komentarz do mszalnej ewangelii o talentach… Oczywiście można dorobić do tego tysiąc teorii o tanich wzruszeniach, tylko po co? Polska to wolny kraj, jest u nas miejsce i dla fanów "Misji specjalnej”, i dla widzów "Mam talent”. Osobiście wolę obudzić w ludziach 10 minut - drogiego czy taniego - ciepłego myślenia o świecie, niż prowadzić program, który masakruje ich wiedzą, że wszyscy są źli.

Reklama

Ale sam pan powiedział, że jeszcze nikomu nie udało się pożenić tych dwóch światów: ewangelizacji i popkultury. Panu się uda?
Mam nadzieję. Jeżeli nie uda się w telewizji - poszukam innej drogi. Mam co robić, wrócę do pisania.

A może dziś intelektualista po prostu musi zaprzedać się popkulturze, żeby istnieć?
Nie musi się zaprzedawać, wystarczy, że spróbuje ją wykorzystać. Proszę spojrzeć - od ładnych paru lat piszę o Kościele, wierze, różnych rzeczach, a pani chce ze mną rozmawiać dopiero, gdy trafiam do "Mam talent”. A więc może ten program pozwoli mi odkryć światy, do których wcześniej nie miałem dostępu? Kolejna sprawa - ja w swoim pisaniu i myśleniu o wierze przeszedłem pewną drogę. Życie wewnętrzne episkopatu, historie o personaliach, patologiach i układach przestały być dla mnie istotne. Mnie pali w środku co innego: że ludzie w Polsce przestają wierzyć w Boga. Wszędzie, w książkach, w Religia.tv, na blogu próbuję dotrzeć do tych, którzy mają z wiarą jakiś problem. Mogę opatrzyć pierwsze rany, pomóc w diagnozach, ale przede wszystkim pokazać, że katolicyzm to naprawdę nie grupa zasmuconych wąsaczy, że w Kościele naprawdę nie gryzą. To pierwsza pomoc, dalszą pracę pozostawiam specjalistom.

I po to pan poszedł w show? Żeby nie przełączyli kanału religijnego, bo zobaczą w nim twarz znaną z TVN?
Aż tak dalece się nie analizuję. Choć jeśli taki będzie skutek - super. Na razie dostaję masę miłych e-maili. Oczywiście są i tacy, którzy wciąż pytają mnie, po co mi "Mam talent”, takim tonem, jakbym zdecydował się żyć z wyrywania dzieciom tornistrów.

Reklama

To może powinien pan po prostu odpowiadać: "Poszedłem tam dla jaj”, bez udawania, że to misja?
Niczego nie udaję, cała zabawa polega na tym, że tu element misji można połączyć z poczuciem humoru. Zawsze miałem w sobie wielką potrzebę zgrywu. Znam dobrze stereotyp, że katolicy powinni mieć zafrasowany wyraz twarzy, jeździć starym rowerem oraz nosić brzydkie kurtki. Bo oni są od umartwiania, a życie katolika to spacer po moralnym polu minowym - gdzie się nie ruszy, zaraz wyleci w powietrze. To absurd. Katolik ma sensownie zakorzeniać się w świecie. To, że piszę teksty o wierze, nie musi oznaczać, że nie wolno mi prowadzić programu rozrywkowego, oglądać seriali czy zarabiać pieniędzy.

Kiedyś napisał pan "chrześcijaństwo to nie Disneyland”. Dziś pan to powtórzy?
Naturalnie, chrześcijaństwo ma wiele poziomów. Ja działam na powierzchni - w mediach czy w księgarni. Nie da się być w pełni chrześcijaninem, jeśli się w tym oceanie nie zanurkuje głębiej. Rzecz w tym, że mnóstwo ludzi nawet nie zbliża się do brzegu. Próbuję więc, jak umiem, przekonywać, że Kościół naprawdę nie służy moralnej opresji. Pokazywać, że Bóg to nie skrzyżowanie policmajstra z księgowym, tylko ktoś, kto żyje, myśli, tęskni, troszczy się. O kim ja też mogę myśleć, za kim mogę tęsknić, o kogo mogę się troszczyć. Mogę próbować opowiedzieć o relacji z kimś, kogo kocham. Ale czy ktoś zakocha się tak samo - nie wiem.

A nie boi się pan trochę, że TVN zatrudnił pana w roli cielęcia z dwiema głowami? Kuba Wojewódzki w ostatni wtorek zaprosił pana po to, żeby zobaczyć, jak prawdziwy katol rumieni się na dźwięk słowa "napletek”.
Podejrzewałem, że Kuba będzie się ekscytował, wyrzucając wiele słów opisujących narządy płciowe, Maria Peszek będzie krzyczeć, że Kościół nie pozwala używać waginy, tak jak by chciała, i wdamy się w nawalankę słowną, w której oni będą mnie po tłuc po głowie postmodernistyczną koncepcją wolności, a ja ich katechizmem. Spróbowałem tę rafę ominąć, a przy okazji powiedzieć coś własnego. Wydaje mi się, że nie poniosłem w tym starciu klęski.

Byłam jednak dość zniesmaczona, kiedy Kuba Wojewódzki robił sobie kpiny z różańca, sugerował, że pan tym różańcem biczuje kogoś w intymnych sytuacjach, a pan nie zareagował.
Ale przecież to byłaby woda na jego młyn. Zacząłby krzyczeć, że zbluźnił, że jest wyklęty i trzeba go spalić na stosie. Stworzyłby opozycję, a ja szukałem spotkania. Ja różaniec odmawiam co kilka dni, codziennie odmawiam Koronkę do Miłosierdzia Bożego, ale jakoś nie czuję się obrażony tym, że dla Kuby różaniec to sznur koralików kojarzący się z biczowaniem. To jego problem.

Ale moje pytanie dotyczy show Wojewódzkiego. Czy katolik może spokojnie patrzeć, jak ktoś nabija się z religijnych symboli?
Wiara to relacja z Bogiem przeżywana w Kościele. Pomagają w niej czasem symbole, przedmioty, sprzęty. Dla Kuby - człowieka deklarującego się jako niewierzący - puste, dla mnie nie. Jedyne, co mogłoby mnie obrazić, to mówienie rzeczy wulgarnych, nieprawdziwych o Bogu. Jesteśmy w Polsce bardzo wrażliwi na punkcie obrażania uczuć religijnych, tyle że coraz gorzej jest z religijnością. Skandale z użyciem symboli wiary rozgrzewają nas do czerwoności, sama wiara - niestety już nie. Ciekawostka - po programie Wojewódzkiego zadzwonił do mnie ksiądz z prośbą, bym powiedział coś "ludzkiego” o różańcu czytelnikom jego parafialnej gazety…

A może ma pan po prostu zapisane w kontrakcie, że musiał pan pójść do Kuby i będzie pan musiał pójść do Szymona Majewskiego?
Jeśli dostanę zaproszenie, chętnie pójdę, ale nic takiego nie mam w kontrakcie. Z całą pewnością natomiast nie zatańczę w "Tańcu z gwiazdami”. Nie umiem tańczyć, śpiewam jak potępieniec, na łyżwach bym się zabił. A popularność jako taka mnie nie kręci.

Ale przyzna pan, że bycie sławnym jest trochę miłe?
Myśli pani, że jest przyjemnie wejść do kiosku i zobaczyć swoją twarz na okładce "Życia na gorąco”?

Jeśli zdjęcie ładnie wyszło…
Zdjęcie zrobione z kamery przemysłowej jednego z centrów handlowych, kiedy rozmawiam z koleżanką z pracy. Pod nim absurdalne podpisy. Dzwonią potem wszystkie ciotki i sąsiadki, pytając, czym to się skończy… Nie zamierzam prowokować do interesowania się moim życiem osobistym. Staram się w tym wszystkim zachować siebie.

Długo pana namawiali, żeby pan poprowadził "Mam talent”?
Edwarda Miszczaka, dyrektora programowego TVN, zainspirowały przeglądy prasy w "Dzień dobry TVN”, gdzie - przy udziale Doroty Wellman, dogryzamy sobie z Marcinem Prokopem. Kiedy zapadła decyzja o kręceniu "Mam talent”, postanowił wypróbować nasz męski duet (w brytyjskim oryginale program też prowadzi dwóch facetów). Miałem obiekcje, stroiłem fochy, twierdziłem, że nie poradzę sobie w minutowej rozmowie z panem ziejącym ogniem i panią gnącą figury z papieru. Edward dał mi lekcję pokory. Pamiętam, jak wstał od stołu i zakrzyknął w prorockim uniesieniu: "Czy ci ludzie Boga w sercu nie mają?! Czujesz się od nich lepszy?!”.

I to pana przekonało?
Przekonało mnie, bo jedną z najważniejszych i najfajniejszych rzeczy w tym zawodzie jest to, że pozwala spotykać się z ludźmi, z którymi nigdy by się nie spotkało. Ministrami i profesorami, ale i panem tresującym węża czy panią, która chodzi na szczudłach. Jestem dziennikarzem, robię w "usługach dla ludności” i strasznie się cieszę, że mogę teraz spotykać także tę jej część, którą dotąd jako publicysta pomijałem.

Wyobraźmy sobie, że przychodzi do pana Edward Miszczak i proponuje prowadzenie nowego, lepszego, jeszcze bardziej odjechanego "Big Brothera”. Oglądają to miliony, a pan po każdym odcinku, w najlepszym czasie antenowym, dostaje pięć minut na promowanie jakiejś charytatywnej inicjatywy. Co pan na to?
Nie, bo "Big Brother” to nie jest format, który mnie interesuje. Ciekawie się zapowiadał, ale skręcił w stronę, która w mojej ocenie jest po prostu sztuczna, głupia i tandetna.

Ale oglądał pan "Big Brothera”?
Pierwszą edycję. Do tej pory nie wiem, co mam o tym myśleć.

Spowiadał się pan z tego?
Nie. Zastanawiałem się, dlaczego chcę to oglądać. Czy dlatego, że było nowe? Pamiętam, jak z kolegami redaktorami z różnych gazet jechaliśmy do kogoś, żeby zdążyć na kolejną relację z domu Wielkiego Brata. Usiłowałem wyrobić sobie zdanie, o co chodzi i jaka skala podglądactwa jest do przyjęcia. Sceny intymne, które pojawiły się w którejś z kolejnych edycji, do przyjęcia nie są.

No więc na co pan się nie zgodzi? Gdzie pan stawia granicę?
Mój kolega prowadził popularny show. Producent nalegał, by przeczytał na antenie list od pana, który wyznał, że ma romans ze… świnią. Kolega uświadomił sobie, że w następnym programie, żeby było jeszcze żywiej i ciekawiej, będzie musiał pokazać tego pana ze świnką w miłosnych uściskach. Listu nie przeczytał i odszedł. Telewizja musi czemuś służyć, coś budować, a nie podniecać czy oburzać ludzi po nic. Granica jest tam, gdzie zaczyna się forma bez treści. Mnie na szczęście nikt jeszcze przed nią nie postawił.

*Szymon Hołownia, dyrektor programowy kanału Religia.tv, współprowadzi nowy TVN-owski show "Mam talent”