Anna Nalewajk: Pierwszym wielkim sukcesem TVN był "Big Brother". Nie ma pan po nim dziś wyrzutów sumienia?
Edward Miszczak: Ale dlaczego? Ten program zmienił telewizję.
Chyba nie tylko na lepsze. Zdaniem wielu rozpoczął proces tabloidyzacji polskich mediów. Dziś tej tabloidyzacji uległa nawet publicystyka polityczna.
A czy nasze życie składa się tylko z dobrych stron? Jak każdy program, "BB" jednych zachwycał, innych zasmucał. Pokazał, jak emocjonujące mogą być historie zwykłych ludzi. Odkurzył emocjonalność telewizji. Czy tabloidyzacja telewizji nie pojawiłaby się bez "BB"? Czy tabloidzyzacja dotyczy tylko mediów elektronicznych? Jak idzie nowa fala w telewizji, to nie da się jej zatrzymać, można ją za to fajnie, ciekawie ukierunkować. Zresztą co to znaczy "tabloidyzacja"? Nigdy w TVN nie podlizywaliśmy się widzom, nie zdobywaliśmy ich w tani sposób. A jak spróbowałem może raz czy dwa i dostałem po łapach. Tłumaczyłem wielu, że nie chcę oglądać zdjęć z wypadku, bo boję się, że za chwilę sam znajdę się w podobnej sytuacji. Nie chcę zdjęć z krwią, bo się tym denerwuję. Jak mam ochotę na ofertę seksualną, to sobie włożę płytę do odtwarzacza, ale po co mam to mieć w telewizji? Wbrew pozorom przemoc, seks i krew to nie są tematy, które sprawdzają się w telewizji.
Ale zdecydował się pan wpuścić na antenę w nowej ramówce program "Łapać złodzieja" z dwoma złodziejami w rolach głównych. Chce pan z nich zrobić gwiazdy?
To są ludzie, którzy zmienili swoje życie, jeden z nich założył fundację, która pomaga więźniom wejść na dobrą drogę. Oni muszą mieć szansę powrotu do społeczeństwa. Ten program pokazuje, że ludzie popełniają gigantyczne głupoty w zabezpieczeniu swoich domów. Złodzieje pokazują, jak się włamać do domu. Mieliśmy do tego wynająć aktorów? Ja po obejrzeniu tego programu już nigdy nie zostawię uchylonego okienka w łazience. Na pewno będziemy "Łapać złodzieja" oglądać i o nim rozmawiać.
Nie woli pan, jak rozmawiają o dokumentach w TVN? To chyba pana prawdziwa pasja jako dokumentalisty?
Czy to jest moja prawdziwa pasja? Na pewno jest nią rozmowa z ludźmi, karmienie się ich wiedzą, emocjami. Jak przyszedłem do telewizji, to dostałem od Mariusza Waltera program "Ludzie w drodze", który nagrywałem kilka lat. Potem były rozmowy w celi i program "Urzekła mnie twoja historia". I od czasu do czasu, żeby się trochę pomęczyć razem z moimi ludźmi, wracam do starej pracy. Zawodowo nie wieszam swoich umiejętności na kołku. Byłem dokumentalistą w Polskim Radiu, to mnie ciągnie, ale z drugiej strony ciągnie mnie też żywe radio i żywa telewizja. Te światy da się łączyć. Mariusz Walter zgodził się, aby w naszej telewizji oprócz rozrywki, informacji, seriali i filmów był też moment na… dokument, nowoczesny w formie dokument. I tak pojawiło się kilka serii dokumentalnych. Nauczyliśmy się je z jednej strony produkować, a z drugiej strony emitować. Wiedzieliśmy, że Bogdan Rymanowski marzy o zrobieniu filmu o Marianie Zacharskim. Dlaczego mieliśmy mu nie pomóc? To można było załatwić jedną kamerą i jedną rozmową. A tymczasem zrobiła się z tego ogromna podróż, próba głębokiego wejścia w życie superszpiega. Byłem z tego projektu bardzo zadowolony. Wcześniej były "Wielkie ucieczki," "Archiwum X". Przed nami jest "Generał Sikorski". Cieszę się, że mój kolega Adam Pieczyński ruszył w TVN 24 pasmo dokumentalne "Ewa Ewart poleca".
Mówi pan, że nauczyliście się dokument promować. A może raczej nauczyliście się wokół kolejnych produkcji podgrzewać atmosferę, czasami bez uzasadnienia. Niedawno wynik ekshumacji zwłok generała Władysława Sikorskiego chyba popsuł panu szyki. Pokażecie film, w którym generał nie ginie w katastrofie samolotowej. Stawiacie tam bardzo wyraźną tezę.
Dariusz Baliszewski poświęcił generałowi 15 lat. Zgromadził niesamowitą ilość dokumentów na ten temat. Paru zawodowych historyków ma dziś do niego pretensję, że konfabuluje i wymyśla, jednocześnie oni sami nie ruszają się z własnych krzeseł. I nie znają dokumentów, które udało się Baliszewskiemu zgromadzić. Ekipa IPN, która odwiedziła Instytut Sikorskiego w Londynie, dowiedziała się od jego pracowników, że na pewno największą kwerendę źródłową w tej sprawie wykonał właśnie Baliszewski. Teraz cały spór idzie o to, jak zginął Sikorski. Dla nas jest to pytanie uzupełniające. A my w naszym filmie pytamy, dlaczego zginął. Badania lekarzy nie stwierdziły, jaką śmiercią zginął Sikorski, powiedziano tylko, jak nie zginął, powiedziano o obrażeniach i o tym, że odkryto funkcje "przyżyciowe", co oznacza katastrofę komunikacyjną albo upadek z dużej wysokości. Eksperci nie byli w stanie powiedzieć, czy to, że nie znaleziono okrzemków (ślad obecności w wodzie), to znaczy, że nie można ich było odnaleźć, czy że ich po prostu nie było… Jest tyle zagadek, że proste słuchanie, bezrefleksyjne akceptowanie wniosków brytyjskiej komisji z 1943 r., tzw. komisji Churchilla, jest niepoważne. Baliszewski stawia tezę, że Sikorski zginął dlatego, że jego konkurencja polityczna wybrała inne rozwiązanie dla sprawy polskiej niż on. Nie jest najważniejszą kwestią, czy Sikorski zginął zrzucony ze skały, czy zginął w pałacu gubernatora, czy w samolocie na końcu pasa startowego. Jedno jest pewne - że nie w katastrofie lotniczej na skutek zablokowania sterów wysokości. Nie czekajmy, aż inni rozstrzygną ten problem za nas: dyskutujmy i spierajmy się, żeby kiedy Anglicy odtajnią ostatnie dokumenty, przyjąć np. informację, że zrobili to Polacy, z pełną świadomością szczegółów. Gdyby sytuacja była jednoznaczna, IPN nie ciągnąłby tego śledztwa dalej.
Rzeczywiście potraficie zrobić wokół swoich dokumentalnych projektów wiele hałasu. Nie męczy pana, że mimo to one nie zarabiają na siebie?
Zarabiają, ale rozrywka zarabia lepiej. To nie jest oferta, która przyciąga reklamodawców. Oni się boją, nie wiedzą, czy w naszej ocenie Zacharski był dobry, czy zły, czy nie zaszkodzi ich produktowi. To delikatne projekty i wymagają wielkiej troski. Trzeba znaleźć dla nich właściwą porę, żeby nie zabiła ich komercyjna oferta innych stacji, trzeba je umiejętnie promować. To wymaga sporo zachodu, ale my się z nimi mierzymy, choć nie zawsze spotyka się to z aprobatą moich kolegów. Nie wszyscy byli zadowoleni, że zdecydowaliśmy się na wsparcie "Trzech kumpli".
Przez ten film zadarliście z Agorą i "Gazetą Wyborczą". Dotąd jednym tchem byliście wymieniani razem z "Polityką" jako media o podobnym rodowodzie i światopoglądzie.
Chce pani powiedzieć, że te media nigdy nie wspierały prawicy, w przeciwieństwie do tytułu, który pani reprezentuje? Ja uważam, że mamy własne konta. Kiedy jest nam nie po drodze, to się spieramy, a kiedy indziej pracujemy razem. Kiedy zdecydowaliśmy się wesprzeć Ewę Stankiewicz i Annę Ferens, nie wiedzieliśmy, w którą stronę to pójdzie. To był trudny projekt, one nie były naszymi dziennikarkami. Wiedzieliśmy, że ten reportaż poza TVN nie powstanie, bo Bronisławowi Wildsteinowi, ówczesnemu prezesowi telewizji publicznej, głupio było wspierać film o sobie. Zaryzykowaliśmy, ale było warto, bo to ważny film w historii dziennikarstwa. A "Gazeta" zachowała się w tej kwestii uczciwie.
Nie wkurzył się pan później po przeczytaniu tekstu Piotra Pacewicza o Bogdanie Rymanowskim? To było odczytywane jako zemsta za "Trzech kumpli".
Proszę tych dwóch spraw nie łączyć, bo to bez sensu. O tabloidyzację pani również mnie dzisiaj pytała. Dyskusja o stanie współczesnego dziennikarstwa jest zawsze aktualna. I Piotr Pacewicz miał pełne prawo, żeby ją rozpocząć: tę dotyczącą dziennikarstwa telewizyjnego. Wkurzyłem się, bo to było zrobione w dniu, w którym ten chłopak odniósł swój największy sukces. Nie lubię takich kamyczków wrzucanych do cudzych ogródków, bo często wracają. Bogdan Rymanowski, którego poznałem w momencie, gdy jego jedynym pomysłem na życie było rzucanie kamieniami w ruski konsulat, doszedł bardzo wysoko. Ma za sobą wiele lat pracy w radiu, a w telewizji należy do czołówki publicystów: nagrodzony w tej kategorii nagrodą im. Dariusza Fikusa. Nie wiem, czy jego przeciwnicy oglądali w TVN 24 rozmowy Seweryna Blumsztajna i Ewy Milewicz z Lilianą Sonik, które prowadził, i czy zasłużył wtedy na tytuł "niedziennikarza".
Środowisko komentuje, że wasze dokumenty są listkami figowymi, które mają przykryć całą komercję TVN.
Ależ są. Nasza publiczność oczekuje od nas pewnej kategorii programów. My jako stacja komercyjna nie zajmujemy się dokumentem, ale skoro możemy go zrobić jako perłę w koronie, którą możemy przykryć naszą codzienną komercję, to dlaczego nie? Trudno nas winić za to, że mamy takie umiejętności i chcemy czasem z nich korzystać. Nie mam z tym problemu, że pani tę aktywność nazywa listkiem figowym.
Podjąłby się pan reanimacji telewizji publicznej?
Był jeden człowiek, który się do tego świetnie nadawał - Mariusz Walter. Przecież pierwsze ramówki TVN to była właśnie nowa, lepsza telewizja publiczna. Nie wiem, czy się da zreformować TVP, przecież nikt nie jest tym zainteresowany. Telewizja publiczna była zawsze eldorado. Ludzie lewicy, którzy dziś tak krzyczą, jak bardzo prawica zniszczyła telewizję, nie pamiętają już, jak strasznie niszczyli ją sami. Zamiast budować rynek mediów elektronicznych, dbali tylko o media publiczne, które miały służyć ich bieżącym celom operacyjnym. Starali się również za wszelką cenę zablokować rozwój TVN. Telewizja publiczna zawsze była domeną ekipy, która rządziła. A ta, która była w opozycji, czekała na swoją kolej. Nikt do tej pory nie miał szczerych intencji, jeśli chodzi o telewizję publiczną.
Mówi pan o związkach telewizji i polityki. A jak to jest z przyjaźnią PO z TVN?
Ja - całe szczęście - nic o polityce nie wiem, proszę pytać o to szefa TVN 24 Adama Pieczyńskiego. Mój prezes nie zna żadnego polityka i bardzo jesteśmy z tego dumni. Był jeden, który nas tu odwiedzał, ale prezes powiedział mu, żeby już nie przychodził. My idziemy środkiem, zgodnie z naszym hasłem: "W waszej sprawie" i dlatego stawiamy pytania. My zawsze mamy kłopot z władzą. Każdą władzą.
No to jaki macie kłopot z PO?
...
A PO było zadowolone z "Teraz my" z ministrem Drzewieckim?
Nic o tym nie wiem. Istotnie, część widowni stanęła po stronie ministra, ale mam nadzieję, że tylko z powodu formy telewizyjnej, a nie argumentów merytorycznych. Zawsze jak jest dwóch na jednego, nawet arytmetyka pomaga temu ostatniemu.
Wiedział pan, że Sekielski i Morozowski wejdą tak głęboko w prywatne życie ministra sportu?
U nas nie jest tak, że autorzy muszą akceptować pytania. Prowadzący mają ogromną wolność, mam do nich stuprocentowe zaufanie. Ja tylko pytam przy trudnych sprawach, czy konsultowali się z prawnikiem. Podobnie dzieje się z "Superwizjerem" i "Uwagą". Moim zdaniem dochowali staranności. Może gdyby byli pod mniejszą presją, jeszcze lepiej by się obronili.
Ale zmienia pan "Teraz My". Od marca nie będzie publiczności, program będzie podzielony na dwie części. To objaw bezradności wobec konkurencji?
Telewizja się zmienia. Programy szukają nowej, bardziej atrakcyjnej formy. Tak jest również w tym przypadku. Wyniki oglądalności są niezłe, chociaż to czas powtórkowy na naszej antenie. W tej chwili przed "Teraz My" leci serial amerykański, a przed Lisem "M jak miłość", które ogląda średnio ponad 7 mln ludzi. Jeśli na antenę wróci w marcu Szymon Majewski, zmienią się też wyniki "Teraz My".
Tomasz Lis ma tak wysoką oglądalność dzięki "M jak miłość"?
Pani mnie cały czas prowokuje, ja niczego takiego nie powiedziałem. To bardzo dobry program i bardzo dobry prowadzący. Ale istnieje taka żelazna zasada w telewizji, że dany program nie pracuje tylko dla siebie. On pracuje również - a może przede wszystkim - dla programu, który będzie po nim. Tomasz Lis zawsze dbał, żeby mieć przed sobą dobre programy, dbał o to, żeby sobie pomagać, a nie szkodzić na własne życzenie.
Czyli publicystyka sama się nie obroni?
A dla pani nie ma znaczenia, gdzie w gazecie zamieszczą pani tekst? Jest ciężko z pasmami publicystycznymi, szczególnie kiedy audycja jest emitowana późno wieczorem. Ale z drugiej strony wtedy trafia do właściwej publiczności, która siada przed telewizorem specjalnie dla niej.
Jest pan dziś najbardziej wpływową osobą na polskim rynku telewizyjnym.
Nieprawda. Bardzo się denerwuję, jak ktoś tak o mnie mówi. Władza w telewizji nie jest nigdy w ręku jednej osoby. Nawet jak ta osoba często mówi "moja telewizja", w "mojej telewizji".
Budzi się pan rano i myśli sobie, że rządzi masową wyobraźnią?
A skąd. Tu jest cała grupa ludzi zarządzających. Zarząd liczy 10 osób, mówię pani: to jest jak sejmik galicyjski, który trwa po kilka godzin. Ja jestem już bardziej od strategii. Choć wiadomo, że pańskie oko konia tuczy i jeżdżę do swoich producentów. Oni częstują mnie herbatką i wzrokiem proszą, żebym już ich nie odwiedzał. Trzeba zbudować sobie armię ludzi, których jest się pewnym. Coraz bardziej jestem urzędnikiem, a mniej dziennikarzem, choć to mnie nieco martwi.
To pan decyduje, która gwiazda zaświeci, a która zgaśnie.
Pani to upraszcza. Ja mogę pewne rzeczy przegrupowywać, ale jeśli widzowie kochają jakiegoś prowadzącego, to im go nie zabieram. To byłaby głupota. Dlaczego mam karać swojego widza? Widzę, kiedy coś dojeżdża do mety, wyjmuję cegiełkę i wkładam coś nowego. Tak miało być z "Tańcem z gwiazdami", który miał być zastąpiony przez "Mam talent". Ale "Taniec" idzie dalej. Producent "Mam talent" nie chciał czekać dłużej i poszedł do publicznej. Modliłem się codziennie, żeby ktoś się nie poznał na tym formacie. Na szczęście bozia mnie wysłuchała i program wrócił do nas.
Pan jest skromny, ale będę się jednak upierać, że to w pana rękach jest zawodowy los Magdy Mołek czy Morozowskiego i Sekielskiego.
W wywiadzie z jedną moją prowadzącą przeczytałem, że widziała mnie rok temu, więc teraz objechałem plany wszystkich programów. Skoro tego potrzebują. Ich los zależy od nich samych. Ale jeśli widzę, że ktoś się nie przygotowuje, źle zachowuje, awanturuje, to ingeruję, bo ludzie na to patrzą. Nie ma świętych krów.
To dlaczego nie rezygnuje pan z Kingi Rusin? Podobno jest nieznośna na planie, Marcin Meller odmówił współpracy z nią.
Bo w nią wierzę. A rozstania się zdarzają. O tym, że nie są w stanie ze sobą pracować, usłyszałem od Marcina Mellera. Próbowałem ten duet skleić, ale mi się nie powiodło. Więc oboje prowadzą programy, ale już osobno. Sporo ludzi nad tym pracowało, żeby im się nie udało. W swoim życiu mówiłem wiele złego o Wojewódzkim i Prokopie. Jak przyszło co do czego, musiałem zjeść własny język, przeprosić i powiedzieć, że nam się uda. Jak Wojewódzki chciał zmienić barwy, to szybko odszczekałem, że nigdy nie będe z nim pracował. On wyszlachetniał, a my staliśmy się bardziej zadziorni.
Ostatnio zadziorny stał się nawet Kamil Durczok. Dlaczego zrobiliście wszystko, żeby film z jego słynnymi już przekleństwami zniknął z internetu. Tak bardzo chcecie kontrolować wizerunek waszych gwiazd?
Na naszej antenie Szymon Majewski lizał stół, który był niezbyt czysty, więc gdybyśmy mieli do tego poważny stosunek, to nic takiego by się nie wydarzyło. Jeżeli ktoś ma coś przeciwko Kamilowi, to znaczy, że nie rozumie telewizji. Jest taka godzina, jak chwila przed rozpoczęciem programu informacyjnego, że gwiazda powinna być objęta specjalną troską. To było nagranie sprzed wielu miesięcy, a jakiś idiota wypuszcza to teraz. Kamil nie beształ ludzi. Nie ma zmiłuj się, to taka praca. Własnoręcznie bym udusił tego człowieka, który to zrobił. Ktoś próbował go zniszczyć. Osobiście, jak spotkałem Kamila na korytarzu, to zapytałem go, dlaczego w tym filmie skłamał.
Jak to?
No bo mówił o czterech milionach widzów, a nie sześciu. Ja patrzyłem na niego z podziwiem, że facet ma jaja. Nagranie z Lisem sprzed kilku lat czy to nagranie Kamila pokazuje, że ktoś musi mieć władzę. Zespół wydający program live musi wiedzieć, gdzie jest władza.
Panie dyrektorze, jest życie poza telewizją?
Wypuściliśmy dwie wyprawy naukowe z TVN, żeby sprawdzić, czy jest życie poza TVN. I okazało się, że jest, ale w szczątkowej formie (śmiech). Spokojnie, złapałem już dystans. Myślę też, że choroba mojego syna scementowała nas jako rodzinę. Już wiem, że nie wolno zapominać o niektórych rzeczach.
Przez te dwanaście lat pan zapominał?
Czasem trochę. Jestem świeżo po śmierci ojca. I męczą mnie takie myśli, że za mało mu poświęcałem czasu, że ważniejsze było jakieś spotkanie albo program. Ale żeby to odczuć, trzeba to przeżyć. Czy będę częściej u mamy? Nic na to nie wskazuje. Jest daleko. Ale takie sytuacje zmieniają perspektywy. Jednak też nie oszukujmy się, nie zmienię swojej natury. Rozmawiamy późno w nocy w pracy i nie jest to dla mnie wyjątek. Jestem w Warszawie od niedzieli wieczorem do piątku późno wieczorem. I wtedy jest praca. W weekendy staram się jeździć do domu do Krakowa. Moi synowie są już w takim wieku, że są to stosunki partnerskie. Jeden z nich pracuje w telewizji i mu się wiedzie, drugi studiuje prawo i mimo swojej choroby ma świetną średnią. Jestem szczęśliwym człowiekiem i cieszę się, że ten świat jest nienaruszony. Zdarzyła się telewizja i cieszę się, że przyszło mi pracować z najlepszymi na tym rynku. Jestem lojalny w stosunku do moich pracowników. Dziś miałem rozmowę z jednym ze swoich producentów, który zwolnił dziewczynę, którą ja przyjmowałem do pracy. Zapytałem go, dlaczego ją zwolnił i nie zapytał mnie o zdanie. Po półtorej godziny mego "złego dotyku" postanowił przyjąć ją z powrotem. Rozpieszczam ludzi, bo wiem, że momentami jestem porywczy i niesprawiedliwy.
Ale jest też pan bardzo lojalny wobec przełożonych. Nigdy nie powiedział pan złego słowa o Walterach.
Nie kalam własnego gniazda. Kiedy przychodziłem do TVN i rozmawiałem z Mariuszem Walterem, a on zapytał mnie, dlaczego nie piszę - jak koledzy z telewizji publicznej - listów, czemu odchodzę z RMF. Odpowiedziałem mu, że to nie w moim stylu, bo nie kalam gniazda. "I niech ma pan pewność, że o panu też nic nie napiszę" - powiedziałem mu. I tego się trzymam. Mam ogromny szacunek do Mariusza Waltera i Jana Wejcherta, że się nie mieszają, że mają czas na wyjazdy zagraniczne i że ich synowie są podobni. Dlaczego mam o nich źle mówić, gdy dają mi dowody oddania, jak ostatnio w przypadku choroby mojego syna. W tej sprawie są na dotyk.
Pogodził się pan ze Stanisławem Tyczyńskim?
Spędziłem z nim siedem lat. To były dla mnie ważne lata. Jest mi przykro, że on ma na ten temat inne zdanie. Stoi teraz przed ogromnym wyzwaniem. Mui pokazać, czy da radę sam. Moim zdaniem da. Interesuję się tym, jak mu się wiedzie. Nigdy się o nim nie wypowiadam źle. Gdybym powiedział, że mu kibicuję, to bym przesadził, ale na pewno wierzę, że mu się uda.
Kiedy był pan na urlopie?
Pewnie umrę w marszu, przyznaję, że nie potrafię standardowo wypoczywać. Mariusz Walter kiedyś się zdenerwował i wysłał mnie i dwójkę menedżerów na wakacje z rodzinami do Tajlandii. Kilka razy ten wyjazd przekładaliśmy i wreszcie się naprawdę wściekł i pojechaliśmy. Wróciliśmy, a po dwóch tygodniach było tam tsunami. I jak tu jechać na urlop. Dużo podróżuję. Poznaję mnóstwo ludzi w pociągach, powinienem dostać honorowy bilet jako stałe wyposażenie Warsu. Mam nadzieję, że wreszcie będzie się można tam napić alkoholu. Co prawica przychodzi do władzy, to z Warsu znika alkohol. Bardzo kibicuje komisji Palikota, który alkohol chce przywrócić. Muszę wyjeżdżać do Krakowa, bo tam ładuję akumulatory. Poza tym cały czas próbuję dla siebie znaleźć coś nowego. I teraz tak sobie pomyślałem, że skoro mam duży problem z cukrzycą, to co drugi dzień będę o siódmej rano na siłowni. To już nie jest kwestia, że jestem gruby, to już jest problem zdrowotny. Wiem, że ten cukier mogę bardziej załatwić siłownią niż kolejną porcją leków. Mamy na piątym piętrze siłownię i poszedłem wczoraj, a dookoła sami strażnicy. Wszyscy pozostali wolą chodzić wieczorem. Myślę sobie, że przynajmniej poznam problemy strażników. I nagle jest taki huk i hałas, patrzę, a to Szymon Majewski, który też chodzi na siódmą rano. No i było zajebiście, wesoło, totalny wygłup i przychodzę, jestem rozpędzony i mam ochotę na dalszą pracą. I to w kryzysie.
Po 12 latach w Warszawie mówi pan "na dwór" czy "na pole"?
"Na pole" oczywiście i to się nie zmieni. Ale Warszawę też kocham. Rok temu nawet kupiłem mieszkanie, oczywiście pięć minut od TVN. Bez Warszawy byłoby trudno.