Gdy wojna między prezydentem i premierem staje się zażarta, natychmiast pojawia się myśl o zmianie konstytucji. Dziś wystąpił z tym poseł PO Jarosław Gowin. Miał rację.
Jestem za nową konstytucją. I opowiadam się za odebraniem większości uprawnień prezydentowi. Dlaczego jemu, a nie rządowi? Bo tam, gdzie dominują dwie wielkie partie, silna prezydentura działa dobrze tylko wtedy, gdy szef państwa jest z tej samej opcji, co większość parlamentarna. A najlepiej gdy jeden brat jest prezydentem, a drugi - premierem.
Wyobraźmy sobie, że Lech Kaczynski ma jeszcze więcej uprawnień niż obecnie, ale większość w parlamencie ma, tak jak teraz, pozostająca z nim w śmiertelnym zwarciu PO. Nawet gdyby wybierano ich w tym samym terminie, takiego wypadku nie da się wykluczyć. I polskie państwo natychmiast zaczyna trzeszczeć.
Gdy postawić na silny rząd, tej sprzeczności nie ma, bo premier pochodzi z sejmowej większości i ponosi przed nią odpowiedzialność. Jak w tej chwili Donald Tusk. Jest jasne, kto odpowiada i za politykę zagraniczną, i wewnętrzną, i za wojsko. Mocny szef rządu - kanclerz. Tylko on.
Niemożliwe jest prowadzenie dwóch polityk równocześnie. W takim państwie prezydent byłby postacią raczej symboliczną. Nie mógłby się mieszać do bieżącego rządzenia. Oczywiście wybierać powinien go parlament. Myślę, że Polacy pogodziliby się z utratą prawa wybierania prezydenta za cenę spokoju w państwie.
Można kontrargumentować, że silny rząd i mający coś do powiedzenia prezydent patrzą sobie nawzajem na ręce. Tyle że w polskich warunkach to nie działa, zwłaszcza przy dwóch silnych partiach. Oczywiście zmiana ustroju w kierunku "premierowskim" jest mało prawdopodobna. Nie chce jej PiS, który broni praw swojego prezydenta. I nie wiem, czy chce PO. Przecież Tusk marzy o prezydenturze.