Wydarzenia październikowe każą na nowo postawić pytanie o trwałość kształtu polskiej polityki. Tylko w ciągu dwóch ostatnich dni postawili je obserwatorzy tak różni, choć równie bystrzy, jak Aleksander Kwaśniewski i Piotr Zaremba. Nieprzypadkowo. Dotąd bowiem przywykliśmy uważać, że siły stabilizujące dwupartyjny, a ściślej mówiąc - dwuosobowy i mocno inercyjny kształt polskiej polityki, jaki przybrała ona w wyniku afery Rywina, istotnie przeważają nad siłami zmiany i destabilizacji.

Reklama

Październik zapowiadany był jako miesiąc rewolucji. Rewolucji - zgodnie z roztropnym przewidywaniem - nie ma. Ale dwie głęboko nieracjonalne potyczki, niespodziewanie przez premiera wywołane i jeszcze bardziej zaskakująco łatwo przez niego przegrane, sprawiły, że październik stał się faktycznie pierwszym ważnym i ciekawym miesiącem w polskiej polityce od wyborów.

Henry Kissinger zauważył niegdyś, że stabilność w polityce zapewniają tylko dwa rodzaje relacji: równowaga albo dominacja. W polskiej sytuacji zdawać się mogło, że podstawą prognozy stabilności jest dominacja. I to w potrójnym znaczeniu. Najpierw absolutna dominacja osobista Donalda Tuska nad obozem rządowym i Jarosława Kaczyńskiego (wspierającego się czasem o brata prezydenta) nad opozycją. Następnie wyraźna dominacja rządzącej PO nad opozycyjnym PiS, bardzo osłabionym gwałtownością i fiaskiem własnych rządów. I wreszcie - obwarowana systemem dotacji publicznych bezwzględna dominacja zwalczającego się duopolu PO - PiS nad całą resztą tak istniejącego, jak i mogącego zaistnieć świata partyjnego. Wydawało się, że te trzy formy dominacji premier zamierza celebrować i strzec ich jak źrenicy oka. Należałem do tych, którzy spodziewając się tego, nie kryli jedynie obawy o cenę, którą przyjdzie zapłacić za to państwu pogrążonemu w inercji i tracącemu szanse na potrzebne reformy.

Październikowy przełom musi odmienić te kalkulacje. Że coś się zmienia, można było już przeczuwać jakiś czas temu, po sposobie, w jaki premier obwieszczał swoją wolę w kwestii wymiany waluty i kastracji pedofilów. Niezależnie od oceny meritum owych zamiarów oba one rodziły pewną konfuzję sposobem swojej promulgacji. Ogłaszane były bowiem raczej jak zaskakujący i niespodziewany dla poddanych kaprys władcy niż racjonalne efekty planowanej i długofalowej polityki demokratycznego rządu. W pierwszej sprawie konfuzja dotknęła na chwilę rynki finansowe (i samego ministra finansów), w drugiej - liberalną inteligencję. A więc kręgi społeczne sympatyzujące z obozem premiera. Ale dopiero dwie nagle rozpętane wojny - futbolowa i samolotowa - unaoczniły nowość sytuacji. Okazało się bowiem, że znużony najwyraźniej uprzejmym celebrowaniem własnej potęgi premier dość chaotycznie i beztrosko gotów jest sprawdzać jej granice. I nie mając ani dobrego planu, ani zebranych wystarczających sił na otwieranych akurat frontach, chce spektakularnie nakazywać posłuszeństwo najpierw potężnej acz zdeprawowanej międzynarodówce piłkarskiej, a potem - ni mniej, ni więcej - czekającemu na taką okazję prezydentowi. I tak premier dowiedział się tego, czego nie chciał się dowiedzieć. Że są granice, poza którymi jego wola nie działa. Oraz że w takich nieprzemyślanych wyprawach wojennych trwoni się często wielkie nadzieje, które wydawały się o krok od spełnienia.

Odtąd nikt już nie pomyśli o premierze Donald Zwycięzca. Odtąd każdy wie, że Tuskowi można się postawić. Dowiedział się tego nawet oportunistyczny z natury PSL, nie tylko odcinając się od własnego rządu w batalii samolotowej, ale pozwalając sobie na niemożliwe jeszcze niedawno szyderstwa. Odtąd także pani z kasy na Dworcu Centralnym wie, że pan premier to niekoniecznie tak ujmująco miły pan, jak była dotąd pewna. Inaczej mówiąc: dotąd problemem premiera było, jak elegancko i z uśmiechem przejść przez długi, ciemny i brudny tunel z napisem "rządzenie", by dotrzeć do upragnionego roku 2010. Od października - w tym brzydkim tunelu trzeba będzie jeszcze co rusz staczać ciężkie walki.