MACIEJ WALASZCZYK: W nowej książce "Armia. Instrukcja obsługi" często mówi pan o wojsku jako najważniejszej pasji życia. Co ciekawe, nie ma w tym wywiadzie rzece goryczy, którą można było dostrzec w książce "Gromowładny". Wyjaśnia pan, że po dwóch latach poza armią, widzi pan, że świat cywilny - na przykład administracja - też nie jest pozbawiony wad, a chwilami nawet gorszy, bo nikt za nic nie ponosi odpowiedzialności. Twierdzi pan też, że ludzie, którzy niegdyś migali się od zasadniczej służby wojskowej, dzisiaj chcą tę armię reformować, krytykują ją lub wyśmiewają. Kogo ma pan na myśli?
ROMAN POLKO*: Myślę o ludziach, którzy już w wolnej Polsce unikali służby wojskowej, a dziś zabierają głos w dyskusji, jak ma wyglądać zawodowa armia. Nie poddaję w wątpliwość cywilnej kontroli nad armią, jeśli jednak ktoś nigdy nie lubił wojska i tylko z tego powodu chce zajmować w resorcie obrony narodowej wysokie stanowisko, odreagowując w ten sposób na armii własne uprzedzenia i fobie, to jest to nieporozumienie. Armia jest instytucją mądrą. Po misjach, zwłaszcza irackiej, posiada wiele cennych doświadczeń. Oficerowie i podoficerowie zaliczają różnego rodzaju studia i kursy za granicą, mają kontakty z zachodnimi uczelniami wojskowymi. Naprawdę wiele się zmieniło.
Ma pan na myśli konkretnych polityków, ministrów Szczygłę lub Klicha?
Nie chodzi o polityków, ale o polskie elity w ogóle. Istnieje w świadomości ludzi pewien negatywny, fałszywy schemat na temat armii, który nie jest prawdziwym obrazem współczesnych sił zbrojnych w Polsce. W czasie mojej ponaddwudziestoletniej kariery wojskowej nie zdarzyło mi się, by do służby trafił syn lekarza, prawnika, dziennikarza czy jakiejkolwiek wysoko postawionej osoby. Czy oni nie mają synów? Dla tych ludzi punktem honoru było i jest uniknięcie wojska. Tymczasem w Wielkiej Brytanii służba w wojsku synów rodziny królewskiej jest poczytywana za zaszczyt. Wojsko Polskie jest armią niepodległej Polski i powinniśmy być z niej dumni. Szczególnie teraz, gdy budujemy armię profesjonalną na miarę XXI w.
W książce mówi pan, że pozytywne zmiany są głównie skutkiem misji wojskowych, a w szczególności misji irackiej. Czy dzisiejsze wojsko jest już zupełnie inne od tego, które np. w 1992 r. rzucone do Bośni musiało walczyć o przeżycie - mieć co jeść i gdzie spać, a nie zajmować się tym, po co tam zostało wysłane?
Irak to najtrudniejsza misja wojskowa po II wojnie światowej, trudniejsza niż trwająca obecnie w Afganistanie. Kilkanaście tysięcy żołnierzy zdobyło tam niezwykle cenne doświadczenia. Skończył się czas armii pokazowo-defiladowej, nastąpił przełom w mentalności samych żołnierzy. Kiedy pierwsza zmiana pojawiła się w Iraku, miała do dyspozycji rolnicze honkery. Dano im cokolwiek, bo mało kto wiedział, co będą tam robić. Na miejscu okazało się, że to, co się wokół dzieje, to nie żarty. Żołnierze próbowali na własną rękę jakoś wzmacniać je starymi blachami, dozbrajać. Kiedy kilka lat później jechali do Afganistanu, już nie pozwolili na taką sytuację. Nie bali się głośno mówić o swoich problemach z wyposażeniem i uzbrojeniem.
Oczywiście problemów było więcej niż tylko te ze sprzętem. W 2006 r. jeden z moich byłych podwładnych powiedział mi, że z całego kontyngentu do walki nadawało się może 150 ludzi: resztę stanowiła grupa 600 starszych oficerów, którzy na miejscu zbudowali sobie biurokratyczną strukturę i nie wychylali zza bazy nosa, o której mówiono, że ma "więcej wodzów niż Indian".
Co zmieniło tę sytuację?
Zmian dokonał minister Szczygło. Ataki na bazę nasilały się, więc zwiększono ilość żołnierzy uczestniczących w patrolach i przygotowanych do walki oraz zaczęto prowadzić aktywne działania w polskiej strefie. To wywołało reakcję ze strony terrorystów, ale po pewnym czasie sytuacja się ustabilizowała, za co Amerykanie osobiście nam dziękowali.
Wojsko niedługo stanie się w pełni zawodowe. To będzie jednocześnie służba i zawód taki jak każdy inny?
To ma być armia ludzi z pasją i ludzi z marzeniami. Kluczem do zasadniczych zmian jest zniesienie powszechnego poboru. To sposób na zmianę mentalności kadry dowódczej każdego stopnia. Mając do wyszkolenia ludzie na kilkuletnim kontrakcie, nikt nie będzie mógł popełniać ciągle tych samych błędów w wyszkoleniu. Nikt nie oszuka żołnierza, który będzie chciał podnosić swoje kwalifikacje i rozwijać się w swojej profesji. To właśnie kadra wyspecjalizowanych podoficerów powinna być kręgosłupem tej nowej armii.
A jeśli znajdzie się tylko 30 tys. takich pasjonatów, a pozostali będę szukali ciepłej posady, mieszkania i paru złotych na życie?
To ich lepiej do wojska nie przyjmować. Potrzebne są radykalne i niepopularne decyzje jak np. likwidacja garnizonów, których w Polsce mamy kilkadziesiąt, ale rozproszonych, podczas gdy w Niemczech - kilkanaście. To ułatwiłoby rozwiązanie problemu baz szkoleniowych i zredukowało obecne koszty. Nie mówiąc już o ciągłej potrzebie modernizacji sprzętu dla wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Poza tym powinny zostać zmienione programy szkolenia, bo nawet ci, którzy już dzisiaj są żołnierzami zawodowymi, działając rutynowo, cofnęli się do poziomu wyszkolenia podstawowego. W GROM żołnierza zawodowego, który wywodził się z najlepszych jednostek w kraju i tam wybijał się ponad przeciętność, przechodził selekcję, szkoliliśmy przez rok, by mógł działać na odpowiednim poziomie. A przecież naszą ambicją narodową jest dorównanie do poziomu najlepiej wyszkolonych armii świata: brytyjskiej, amerykańskiej czy francuskiej.
Przez ostatnie lata był pan bardzo krytyczny wobec wojska, kadry dowódczej, Sztabu Generalnego. Ten krytycyzm pozostał?
Jeśli wypowiadałem się krytycznie o wojsku, to robiłem to w trosce o jego jakość. Nie chciałem, by marnowano kolejne szanse na zmiany. Profesjonalizacja, modernizacja i jednoczesne utrzymanie takiego stanu liczebności wojska, jaki mamy obecnie, jest niezwykle trudnym zadaniem. Być może łatwiej byłoby budować armię od podstaw, niż dokonywać tak wielkiej reorganizacji, przy wydatkach trzykrotnie mniejszych niż w armiach UE. Być może stać nas obecnie na armię wielkości 50 - 80 tys. zawodowców. Jednak jestem pewien, że likwidacja całej brygady złożonej z poborowych zasadniczej służby wojskowej nie zmniejsza naszego potencjału obronnego. W rzeczywistości sytuacja takiej jednostki wygląda tak, że ma ona jeden batalion świeżo przyjętych do służby, dwa bataliony z trzy- i sześciomiesięcznym stażem i czwarty, który właśnie wychodzi do cywila. Liczebnie może i robi wrażenie, ale nie ma wartości bojowej. Armia z poboru przypomina szkołę podstawową, której uczniowie ciągle znajdują na tym samym poziomie nauki. System jest chory i problem ten zaczął dotykać również kadry oficerskiej.
Jak wygląda armia z perspektywy instytucji cywilnych w których pan w ostatnim czasie pracował: administracji samorządowej, Biura Bezpieczeństwa Narodowego czy MSWiA?
Na pewno nie musi mieć na ich tle kompleksów, bo od nich nie odstaje. Działa wręcz lepiej, bardziej odpowiedzialnie, biorąc pod uwagę, że w wojsku błąd, za który w cywilu płaci się pieniędzmi, tutaj kosztuje ludzkie życie. Ale i tu, tak jak w cywilu, działa zasada "nie wychylać się". Pokorni awansują szybciej. Mimo to z wojska byłem zawsze dumny - szczególnie ze swoich żołnierzy.
*gen. dyw. Roman Polko, dwukrotny dowódca elitarnej jednostki specjalnej GROM, uczestnik misji pokojowych i stabilizacyjnych w Bośni, Kosowie oraz operacji wojskowej w Iraku, do niedawna wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego