I mimo że zwołane przez lewicę "spotkanie obywatelskie" zgromadziło najwybitniejszych przywódców lewicy z okresu Dwudziestolecia Niepodległości. Leszek Miller, Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy - to politycy, którzy wielekroć wykazywali się talentem do politycznej gry, potrafili skupiać ludzi, sprawować władzę i budować własną pozycję. Wydawałoby się więc, że było tu wszystko, co jest potrzebne do ostrej opozycyjnej roboty. A była tylko nuda i miałkość.
Rzecz w tym, że cała trójka to ludzie spoza realnej polityki. Miller rozbity niegdyś doszczętnie przez partyjne zagony Kwaśniewskiego i skompromitowany udziałem w spisku, jaki urodził aferę Rywina, dopełnił swojego losu, startując z list Samoobrony, a w końcu zakładając jakąś partię o nieznanej nazwie. Jako premier - odważny niegdyś zwolennik hasła "Nicea albo śmierć", idei podatku liniowego i współorganizator wyprawy na Bagdad, wrócił dziś na miękkie i nijakie pozycje, zapominając tak o swoich poglądach, jak i czynach z tamtego czasu. Zupełnie jakby chciał - nie wiedzieć po co - na emeryturze odzyskać swój aparatczykowski wdzięk. Kwaśniewski roztrwonił potężny polityczny autorytet, jaki zawdzięczał ośmioletniej prezydenturze, gdy zabrakło mu odwagi, aby proklamować powstanie obozu politycznego, w chwili gdy opuszczał prezydenturę, a lewica wchodziła właśnie w proces wewnętrznego rozkładu i opinia publiczna każdego dnia była bombardowana - nieprawdziwymi, jak się miało okazać - informacjami o jego wielkich politycznych planach. On - prawdziwe dziecko komunistycznego aparatu - nie był chyba w stanie wyczuć, że nadchodzi nieubłagany czas historycznego końca tej formacji. A wrodzona niechęć do ryzyka i rozlazłe wygodnictwo życiowe pchnęły go raczej w stronę żywotu sybaryty niż przywódcy. Zaś Oleksy nie podźwignął się nigdy naprawdę po sprawie Ałganowa, która - wbrew jego licznym zaklęciom - kwestię jego świadomej współpracy z Rosjanami pozostawiła raczej otwartą niż zamkniętą. Od tamtego czasu ten z natury pogodny i nawet rubaszny człowiek stał się kimś pełnym żółci, odrzuconym i rewanżującym się przy wódce złośliwą demaskacją towarzyszy, którzy sami nie mniej winni rzucili go kiedyś na pożarcie wilkom. Tak jak w głośnej pogawędce z Gudzowatym.
Jeśli więc sejmowe "spotkanie obywatelskie" miało być zdarzeniem politycznym zwiastującym jakieś procesy ozdrowieńcze na lewicy - to osiągnęło skutek przeciwny. Politycznie trzeciorzędny występ oldboyów nie mógł wzbudzić niczyich prawdziwych emocji. Wykazał raczej, że to, czy trójca jest, czy nie jest w stanie ze sobą współpracować, nie ma już dzisiaj znaczenia. Bo pojedyncza moc każdego z nich w realnej polskiej polityce jest taka sama jak wspólna moc całej trójki. Czyli żadna. Ale ich sejmowy występ mógłby przykuwać uwagę, gdyby mimo politycznej niemocy mieli do przedstawienia jakieś interesujące analizy dotyczące dzisiejszego, nieprzyjaznego im modelu władzy. Albo mogli wystąpić z wiarygodnym potępieniem paraliżującego coraz bardziej państwo konfliktu PO - PiS. Ani Miller, ani Kwaśniewski, ani Oleksy nie mają jednak żadnego intelektualnego ani moralnego przesłania. Ich słabość na tych polach ma dwojaką naturę. Czas, w którym robili kariery, przekonał ich o niebezpieczeństwie posiadania jakichkolwiek idei i poglądów. Zaś łatwość, z jaką im - starym komunistom - przyszło odnosić sukcesy, w wolnej Polsce mocno ich zdemoralizowała. Dlatego intelektualny walor " spotkania obywatelskiego" zredukowany został do sądów typu: "to ludzie, a nie konstytucja winni są dzisiejszych sporów".
I tylko poruszenie w pozbawionych wiary w przyszłość szeregach lewicy wywołała próba namaszczenia Jerzego Szmajdzińskiego przez byłego prezydenta jako swojego przyszłego następcę. Namaszczenia, którego realny wymiar sprowadza się do możliwych kilku niesnasek w budynku przy Rozbrat...