Opowieść o tym, jak rozchełstany francuski rewolucjonista i erotoman wraz z ulizanym niemieckim aparatczykiem partyjnym, niezdolni zapanować nad swym językiem i kompleksami, zrobili skandal na Hradczanach. I - o zgrozo - zaszkodzili w ten sposób tak szlachetnej przecież, z natury sprawiedliwej, no i zawsze kulturalnie toczącej się unijnej polityce. W finale tej opowieści jakieś europejskie konsylium autorytetów winno teraz zapewne udzielić im lekkiej nagany.
Tymczasem jednak dialog hradczański przejdzie do historii europejskiej polityki realnej, a nie europejskiej anegdoty. Podobnie zresztą jak sławny od dwu i pół tysiąca lat dialog melijski pomiędzy ateńskimi najeźdźcami i broniącymi się przed najazdem Melijczykami. To wtedy właśnie padły zapamiętane w Europie aż do bólu słowa o tym, że "sprawiedliwość rozstrzyga, jeśli siły są równe, lecz jeśli nie - to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują". Lekcja dialogu hradczańskiego jest dlatego tak użyteczna, bo przypomina o obowiązywaniu starych zasad w całkiem współczesnym świecie. Ba, nie tylko w nie dość ucywilizowanej ciągle Ameryce albo w żywiącym religijne przesądy świecie islamu. Ale w centrum cywilizacji i postępu - w unijnym parlamencie! Bezczelność Cohn-Bendita i Poetteringa wobec czeskiego prezydenta bierze się bowiem z francuskiego i niemieckiego poczucia prawa do zarządzania Unią Europejską. I z wiary, że to melijskie prawo rozkazywania w Europie daje im naga siła. Osobowości obu autorów skandalu mają tu tylko takie znaczenie, że są to politycy gotowi bez zahamowań mówić to, co inni tylko myślą. W tym sensie są oni Palikotami swoich partii i krajów.
Zapis dialogu hradczańskiego winien być przestudiowany uważnie zwłaszcza przez tych euro-analityków, którzy ogłosili zanik wewnątrz Unii klasycznych mechanizmów polityki. W tej wizji - w przeciwieństwie do reszty świata, zwłaszcza do Ameryki - Europa stała się na naszych oczach postpolitycznym obszarem panowania merytokracji. Mówiąc po ludzku - w Europie, aby wygrać wystarczy mieć rację, a nie trzeba mieć siły. A każda decyzja europejska wynika z ponadnarodowej racji całego kontynentu. Ci zaś, co w unijnych gremiach są w mniejszości - najwyraźniej racji nie mieli. W efekcie - miernikiem europejskiej lojalności staje się uległość. A walka o swoje, jeśli nie należy się do grona najsilniejszych, świadczy o antyeuropejskości. I dodatkowo jest dowodem bezmyślności, zabobonu, a w polskich warunkach może nawet kaczyzmu.
Tymczasem sposób, w jaki sami przywódcy PE patrzą na traktat lizboński zaprzecza tej wizji. "Nie obchodzi mnie co pan uważa na ten temat. I tak będzie pan musiał to podpisać" - mówi Cohn-Bendit do prezydenta. Trudno o wyraźniejszą manifestację prymatu siły nad słusznością. Ale Vaclav Klaus wie dobrze, że traktatu wymyślonego po to, aby wzmocnić w Europie silnych i osłabić słabszych - póki co - podpisywać nie musi. Że Francuz i Niemiec nie tylko po swej stronie nie mają słuszności. Ale przyjechali do Pragi uprawiać blef w sprawie swojej siły. Sam dobrze zapamiętałem sprzed wielu lat własne zdziwienie ówczesnego ministra-żółtodzioba, gdy przedstawiciel europejskiego mocarstwa zaczął mi grozić tym, co może zrobić Polsce, jeśli koncern z jego kraju nie wygra jakiegoś tam przetargu. Główna lekcja dialogu hradczańskiego brzmi: nie warto ulegać w Europie pozornej często sile, ubranej na dodatek w całkiem pozorną słuszność.
I jeszcze jedno. Na co dzień obserwować możemy jedynie europejską politykę garnirowaną. W trochę chłopięcym ubranku bezinteresownych celów i kulturalnej argumentacji. To ta garnirowana polityka europejska wzbudza w nas czasami kompleks gorszości. Niesłusznie. Cohn-Bendit jest gorszy od Niesiołowskiego. To także jest lekcja dialogu hradczańskiego.