To rok dyskontowania obaw znaczącej części opinii przed powrotem PiS, wykorzystywania porażek i błędów prezydenta. Rok absolutnej słabości opozycji i braku politycznej alternatywy.

Reklama

Podsumowanie tego roku przynoszą grudniowe sondaże. Wybór wielu Polaków - w tym respondentów ośrodków badania opinii - wydaje się jasny: skoro odrzucamy PiS, to jedyną siłą polityczną, która nam odpowiada i jest w stanie rządzić, jest Platforma Obywatelska. Rządy niekonfliktowej koalicji, zręcznej polityki informacyjnej, a zarazem ostrej krytyki prezydenta i wspierającej go partii - potwierdza raczej zasadność tego wyboru. Brak politycznej alternatywy umacnia jego trwałość.

Bezradność opozycji

Naturalnym źródłem takiej alternatywy byłyby dwa kluby opozycji parlamentarnej - Lewica oraz PiS. Ta pierwsza znalazła się jednak w pułapce logiki ostatnich wyborów: większość potencjalnego elektoratu Lewicy wskazała w nich na skuteczną alternatywę wobec PiS. Atakowanie PO odbiera zatem jako faktyczne wsparcie dla partii Jarosława Kaczyńskiego. Popieranie PO jako dowód słabości. Tak źle i tak niedobrze.

Reklama

Wybór nie byłby tak nieuchronny, gdyby nie konieczność przyjęcia stanowiska w sprawie prezydenckich wet. Na dodatek obie personifikacje tego dylematu - być opozycją wspierającą rząd przeciw prezydentowi (Olejniczak) czy też opozycją totalną, wykorzystującą kłopoty rządu (Napieralski) - toczą ze sobą coraz ostrzejszy bój o przywództwo. Gdy dodamy do tego rozsypywanie się pozostałych segmentów LiD, dość łatwo stwierdzimy, że Lewica mogłaby zacząć zyskiwać tylko w wypadku jakichś rażących błędów partii rządzącej.

Prawo i Sprawiedliwość z kolei wyszło z ostatnich wyborów jako partia przekonana nie tylko o słuszności obranej w latach 2005 - 2007 taktyki politycznej, ale także nieskora do jakichkolwiek zmian. Nawet jeżeli niemożliwa była normalna zmiana lidera - co wiele partii czyni nawet wtedy, gdy uznaje, iż rządząc, nie popełnił on rażących błędów - to możliwe było przecież wyraźne skorygowanie wizerunku partii. Tymczasem prezes PiS i jego spin doktorzy uznali, że najlepszym pomysłem jest "jeszcze więcej tego samego". Wyeliminowali zatem nie tylko resztki konserwatywnego skrzydła PiS, ale także pozbyli się jednego z filarów politycznego centrum partii - Ludwika Dorna.

Taka zachowawcza strategia pozwala wprawdzie utrzymać dwa elementy: ściśle autorski charakter partii i zablokować powstanie alternatywy po jej prawej stronie. Uniemożliwia jednak podjęcie rywalizacji z Platformą. Gwarantuje to, że kandydatem PiS w wyborach prezydenckich będzie Lech Kaczyński, ale zarazem oznacza, iż PiS pozostanie bytem czysto reaktywnym, skoncentrowanym na jałowej polemice z PO.

Reklama

Obie główne partie opozycji są zatem skazane na czekanie. Czekanie na polityczny błąd rządzących, na pojawienie się wyzwań, wobec których rząd Tuska okazałby się bezradny, na społeczne znużenie brakiem alternatywy. W przypadku PiS jest to jeszcze czekanie na moment, w którym Historia ponownie przyzna rację braciom Kaczyńskim. Ponownie albowiem już raz - po aferze Rywina - znacząca część elit i mediów uznała zasadność diagnoz PC z początku lat 90-tych. Stąd też dość pryncypialne przywiązanie do języka opisu opartego na przestrogach, wyolbrzymianiu zagrożeń, które po latach staną się podstawą nowej politycznej legitymizacji.

Egoizm liderów

Tusk jest zatem beneficjentem braku politycznej alternatywy wobec PO, ale także - dodajmy to - braku alternatyw wewnątrz własnej formacji. Wewnętrzna selekcja, jaka nastąpiła w obu partiach prawicy po roku 2005, wymiotła z nich wszystkich polityków nastawionych na współpracę. Motorem awansu jest pryncypialne atakowanie - czasami wręcz opluwanie - przeciwnika. Jest to też swego rodzaju gwarancja lojalności - co tłumaczy zarówno kariery Niesiołowskiego, Komorowskiego czy Sikoroskiego, jak i bezkarność wybryków Janusza Palikota. Analogicznie zresztą dzieje się w PiS. To, że wszyscy politycy zdolni budować mosty między tymi partiami znaleźli się dziś na marginesie, jest symbolem obecnego stanu porządków politycznych. Nawet ktoś bardzo krytyczny wobec Jana Rokity i Ludwika Dorna, wobec Kazimierza Marcinkiewicza czy polityków Polski XXI musi uznać, że ich obecna pozycja nie jest rezultatem pozytywnych zjawisk na scenie politycznej.

Chyba, że podziela wspólną wizję Tuska i Kaczyńskiego, w której partie są emanacją lidera i transmisją jego politycznej woli. Wizję, która z debaty politycznej uczyniła nudnawą telenowelę, która nagradza brutalność wypowiedzi, a lekceważy jakąkolwiek treść merytoryczną, która logice rywalizacji między tymi ośrodkami próbuje podporządkować nie tylko pracę organów centralnych, ale i funkcjonowanie samorządów i kształt polityki lokalnej.

Teza, że jakość życia politycznego jest w znacznej mierze pochodną jakości rywalizujących ze sobą partii politycznych, źle wróży polskiej polityce. Egoizm Tuska i Kaczyńskiego został bowiem zinstytucjonalizowany i obrasta licznymi praktykami, które - jako element kultury politycznej - nie znikną nawet z ich odejściem. Te praktyki to "orientacja na centralę" jako podmiot rozstrzygający wewnętrzne konflikty, to marginalizacja znaczenia zwykłych - a zatem nie marzących o jakichkolwiek urzędach - członków partii, którym przysługuje jedyne prawo uczestnictwa w transmitowanych w telewizji "konwencjach".

Brak podmiotowości struktur partyjnych ułatwia liderom rozprawę z każdym - nawet urojonym - wewnętrznym zagrożeniem. Patrzący z oddalenia historycy ze zdumieniem spostrzegą, że w pierwszych ośmiu latach funkcjonowania PO Donald Tusk pozbył się nie tylko dwóch pozostałych założycieli partii - Płażyńskiego i Olechowskiego, ale także dwojga kolejnych liderów: Gilowskiej i Rokity. A ponieważ nie będą znali "wizerunku" medialnego Tuska jako polityka grzecznego, miłego i chłopięco nieśmiałego, mogą inaczej zdefiniować jego cechy osobowe.

Zwłaszcza, że oskarżany dziś o wszelkie skrzywienia politycznej osobowości główny rywal Tuska postępował dokładnie tak samo. Pozbył się z partii byłego premiera, obu marszałków Sejmu, trzech z czterech wiceprezesów z czasów zwycięskiej dla PiS piątej kadencji. Część komentatorów mówi, że Kaczyńskiemu został jeszcze tylko Ziobro, a Tuskowi - Schetyna. I choć dziś wydaje się to mało realne - to logika "partii autorskich" nakazywałaby pozbyć się i tych polityków.

Logika rządów

Opinia publiczna oczywiście przełknie nawet taką niespodziankę ze strony politycznych liderów. Jest bowiem wyrozumiała i szybko zapomina krzywdy wyrządzane jednym politykom przez innych. Sprawiedliwy osąd jest w tej sferze dobrem niezwykle rzadkim. Ci politycy, których wiedzy, zręczności i determinacji rzeczywiście zawdzięczamy istotne i pozytywne zmiany, pozostają często bezimienni, a medialne gaduły bez rozumu i charakteru wyznaczają ramy politycznej wyobraźni ogółu.

W sytuacji gdy podstawowym obowiązkiem politycznego komentatora jest szukać istotnego wymiaru spraw politycznych, ich długofalowych skutków, a zasadnicza debata dotyczy spraw absolutnie powierzchownych - rodzi się konflikt między potocznym myśleniem a regułami analizy. To nic, że w sporze Palikota z Kurskim dawno nie chodzi już o nic istotnego, skoro pozwala on rozładować wszelkie polityczne emocje obywateli. Polityka ma pozostać zajęciem bez wpływu na nasze codzienne życie - zdają się mówić dziś Polacy. To właśnie jest trzeci - obok braku politycznej alternatywy i pacyfikacji partii politycznych - filar sukcesu Tuska.

Stanisław Mackiewicz pisał kiedyś o Auguście III, iż "był królem bez programu politycznego, bez woli, bez zrozumienia spraw państwowych", a jednak "Polska go ubóstwiała". Widziała w nim gwaranta pokoju, spokojnego życia, osobistej pomyślności. Lekceważyła cenę, jaką za taką polityczną lekkomyślność przychodzi płacić. Bez wątpienia istnieje w późniejszej historii, a także współcześnie, pewien szeroki antypolityczny consensus łączący szerokie grupy Polaków niechcących silnej władzy. Consensus wzmocniony dziś doświadczeniami dwuletnich rządów PiS.

Rządów, które nie budowały silnej władzy lecz były mocne w gębie, które nie pozostawiły po sobie instytucji, ale pamięć permanentnego konfliktu politycznego, wewnętrznej wojny wszystkich ze wszystkimi. Które w sferze kulturowej zablokowały możliwość zasadniczej reorientacji polskich elit, dostrzeżenie przez nie zadań w sferze państwowej, uznanie przestrzeni międzynarodowej rywalizacji gospodarczej i cywilizacyjnej za kluczowy obszar zaangażowania.

W tej sytuacji publicystyka skierowana przeciwko doraźności i swoistej lekkomyślności obecnego rządu musi wchodzić i wchodzi w kolizję z przekonaniami i pragnieniami ogółu. Pozbawiona szans na realną wykładnię w polityce staje się dla części odbiorców drażniącym czepianiem się "najlepszego z możliwych premierów". Gdy stawia tezę o kosztowności takich politycznych wakacji, budzi naturalny sprzeciw tych, którzy za nimi głosowali i nie zawiedli się.

Problem z Donaldem Tuskiem nie polega bowiem na tym, że stworzył on - jak twierdzi Jan Rokita - system rządów osobistych. W tym pojęciu tylko słowo "osobiste" wydaje się być przekonujące. Nie polega też na zagrożeniach, o których mówią politycy PiS. Tusk nie jest bowiem politykiem na tyle sprawczym, by wprowadzić realne zmiany. Jest natomiast symbolem pewnego doraźnego kompromisu zawartego przez większość przeciwko Kaczyńskim, przeciwko wyrazistej i sprawczej polityce. Kompromisu w imię świętego spokoju.

Sprzeciw wobec polityki Tuska jest zatem czymś więcej niż prostą opozycją czy niechętnym komentarzem. Jest sprzeciwem wobec pewnego stanu umysłów, postaw politycznych większości - ale także wobec pisanych i niepisanych reguł polityki polskiej. Nie może stać się zatem przesłanką jakiejś szybkiej i skutecznej akcji politycznej. W roku 2008 alternatywą dla Tuska mógłby się bowiem stać jedynie jakiś polityk tuskopodobny. A taka zmiana nie warta jest chyba zachodu.