Piłkarska wpadka premiera musi być dla niego bardzo bolesna. Oto po latach przekonywania, że wyrósł z beztroskich lat politycznego leniuchowania, że nie jest już dawnym Donkiem, a poważnym Donaldem (a czasami nawet Donaldem Franciszkiem), szef rządu zostaje przyłapany na tym, że dla piłkarskiego pojedynku poświęca sejmowe głosowania. Sam fakt jest tyleż zabawny, ile mało chwalebny, reakcja nań dowodzi, że premier posiadł umiejętność zachowania w sytuacjach kryzysowych, no w tym przypadku może raczej "kryzysikowych".

Reklama

Wszystkie tłumaczenia tego, jak doszło do niesławnego przedłożenia piłki nad obecność w Sejmie, nie trzymają się niestety kupy. Premier czy wicepremier, owszem, nie muszą wiedzieć, kiedy są głosowania, ale mają od tego swoich sekretarzy, asystentów i kancelarie, by te przypomniały im, gdzie powinni być w czwartkowy wieczór. A jak już wszystko inne zawiedzie, to posłowie-piłkarze mogą im uświadomić, że miast uganiać się za futbolówką, należałoby wpaść do Sejmu. Domyślam się, że nie tyle - jak to się dziś tłumaczy - "nie pamiętano", ile nie chciano psuć premierowi piłkarskiej zabawy.

Skutki tego miłosiernego zaniechania są opłakane. Zwłaszcza gdy przypomnimy sobie reakcję polityków Platformy na nieobecności lidera opozycji. Gdy Jarosław Kaczyński podłożył fałszywe usprawiedliwienie, marszałek Komorowski grzmiał o tym, że "Kaczyński za trzysta złotych sprzedał swój honor", gdy ostatnio wyszedł z debaty o finansach, minister finansów urządził mu nieco histeryczną połajankę. Hm... Jeśli - jak mówił Jan Rostowski - "potencjalny premier" chcący być "poważnym partnerem w walce z kryzysem" musi być obecny podczas dyskusji sejmowej, to co powiedzieć o niepotencjalnym, ale urzędującym premierze, którego nie ma na głosowaniu? I to głosowaniu prezydenckiego weta?

Może bym i na to pytanie odpowiadał, gdyby nie to, że spodobała mi się reakcja szefa rządu na około piłkarskie zamieszanie. Nie kręcił, nie ,,ściemniał", nie mówił o dziennikarskich nierzetelnościach czy bezprzykładnych atakach. Stanął przed kamerami, posypał głowę popiołem, przeprosił... Czegóż trzeba więcej... Nie wiem, czy i jak długo pracowano nad premierem, by właśnie tak zakończył całą historię, ale dla mnie to zachowanie bliskie ideału. I wytrącające przeciwnikom oręż z ręki. Teraz na każde pytanie o wpadkę można odpowiadać "przeprosiliśmy, koniec, kropka", co powoli będzie wyciszało piłkarską aferę. Przykrą - oprócz wszystkich innych aspektów - z jeszcze jednego powodu. W ten nieszczęsny czwartkowy wieczór premierowi nie udało się strzelić żadnego gola. A jak wiem od tych, z którymi grywa, Donald Tusk bardzo to lubi.

Reklama