Artur Boruc powinien się cieszyć, że na razie skończyło się na kilku pogróżkach ze strony protestanckich kibiców i obrzuceniu jego domu gruzem. Bo reakcje na występ bramkarza w koszulce z papieżem były takie, jak cała ta prowokacja. Mocno niskich lotów. Boga nosi się przede wszystkim w sercu, a nie na koszulce. Albo wielkie objawienie albo głupota - tak to oceniam. I żeby było jasne - jestem wierzący.
Jeśli nosiłbym jakikolwiek symbol religijny w sposób demonstracyjny, to robiłbym to wyłącznie w bardzo konkretnym celu. Żeby kogoś zmusić do głębszego myślenia. I musiałbym być przygotowany, że moje zachowanie spotka się z odzewem i że niekoniecznie będzie to dla mnie miłe.
>>> Boruc narobił sobie prawdziwych kłopotów – pisze Cezary Kowalski, szef działu sport
Ale o co chodziło Borucowi, skoro nie uchodził dotąd za osobę specjalnie religijną? Może nagle się nawrócił i na punkcie wiary dostał, popularnie mówiąc, korby? Może został na przykład neofitą i nawet w samochodzie wozi monstrancję? I nie wyobraża sobie wyjścia na ulicę bez jakichś dewocjonaliów w kieszeni.
Boruc chciał jednak sprowokować protestantów w kraju, gdzie jest ich w końcu niemało. Dla mnie to albo kompletny zanik logicznego myślenia albo nagłe, porażające objawienie. W obu przypadkach to jego zaskoczenie reakcją kibiców jest nieszczere. Inna sprawa, że boisko to nie najlepsze miejsce na manifestacje religijne. Wśród piłkarzy są na pewno i zielonoświątkowcy, świadkowie Jehowy, muzułmanie. Gdyby każdy zaczął teraz manifestować swoją odmienność, mielibyśmy komunistę biegającego z wizerunkiem Ernesto Che Guevary, muzułmanina z półksiężycem albo taliba z brodą.
Całe to zamieszanie przypomina mi scenę ze "Szklanej pułapki". Bruce Willis został zmuszony do przespacerowania się po Harlemie w koszulce z napisem: „jestem biały, pier... murzynów”. Słów dokładnie nie pamiętam, ale taki miały sens.