PIOTR ZAREMBA: Koalicja PO – PSL – SLD kończy prace nad ustawą medialna. A Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich domaga się w oświadczeniu, aby odebrać media publiczne politykom i oddać społeczeństwu. Wierzy pan w ten cel?
JAN DWORAK*: To niełatwe zadanie. Ale przecież stare demokracje mają telewizje publiczne z prawdziwego zdarzenia. Nie bez skandali, jak we Włoszech Berlusconiego czy ostatnio we Francji Sarkozy’ego. Ale normą jest ulokowanie mediów publicznych poza czystym obozem władzy politycznej.
Czego nam brakuje?
Nasi politycy nie są w stanie zaakceptować sytuacji, w której media byłyby do pewnego stopnia oddzielnym rodzajem instytucji. Choć jeśli nie są, nie ma mowy o wolnej debacie publicznej.
Ale politycy muszą w jakiejś formie wyłaniać władze mediów publicznych. W którym momencie powinni się zatrzymać?
Tak, to jest paradoks. Ale weźmy przykład wymiaru sprawiedliwości. To politycy mianują sędziów, a jednak powstrzymują się przed sterowaniem nimi. Wiadomo, że menedżerowie kierujący mediami czy dziennikarze sami się nie powołają. Mają działać w imieniu opinii publicznej, ale legitymacje do stworzenia systemu mediów mają wybrani przez obywateli politycy. Więc całkowite odpolitycznienie mediów jest nierealne. Ale politycy powinni się samoograniczyć. Ustawa o radiofonii i telewizji z 1993 r. była całkiem dobra, wzorowana na francuskiej, tylko politycy od początku nie przestrzegali jej założeń.
Pan miał jako prezes publicznej telewizji w latach 2004 – 2005 poczucie, że unika pan upartyjnienia?
Trudno osądzać samego siebie. Zostałem wybrany w szczególnym momencie, gdy żadna z sił politycznych nie dominowała bezwzględnie nad innymi. Co by nie powiedzieć o moich późniejszych ostrych konfliktach z szefową Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Danutą Waniek, ona nadała wyborom prezesa TVP charakter prawdziwego konkursu. Niezależna firma badała kwalifikacje kandydatów.
Ale w ostatecznym momencie był pan przedmiotem politycznego kompromisu w radzie nadzorczej.
No tak, byłem, i nie był to pewnie proces doskonały. Ale o moim wyborze nie decydował tylko jeden obóz polityczny.
Bo jak sam pan powiedział, nikt nie był dostatecznie silny. A taka sytuacja się już być może nie powtórzy.
To trafna uwaga, ale tylko do pewnego stopnia. Ja od dawna namawiam polityków, aby próbowali jak najszerszego kompromisu. Oddając władzę ludziom nie do końca uwikłanym w politykę. Po dwudziestu latach wolności istnieją środowiska dziennikarskie, menedżerskie, naukowe, do których można się odwołać.
Panu udało się zbudować telewizję politycznie zrównoważoną?
W każdym razie próbowałem, ścigając się zresztą z czasem. Nie żałuję, że wprowadziłem do TVP Jana Pospieszalskiego czy Anitę Gargas. Tyle że gdybym był dłużej, próbowałbym pracować z tymi ludźmi tak, aby nie tylko korzystać z różnorodności ich poglądów, ale egzekwować od nich zasady rzetelności dziennikarskiej.
Zabrakło im tych zasad?
Ja ich zatrudniłem, aby zrównoważyć dominujące wówczas w telewizji środowiska o wrażliwości nawet nie lewicowej, lecz o mentalności postpeerelowskiej. To dlatego za moich czasów weszły „Warto rozmawiać” i „Misja specjalna”. Ale już pod koniec 2005 r. miałem poczucie, że te programy wymagają baczniejszej dziennikarskiej kontroli. Nie uważam, że jedyną metodą pracy z dziennikarzami jest dawanie im programów albo ich wyrzucanie, zdejmowanie z anteny. Te programy mogły być wyraziste, a równocześnie nienapastliwe, bez insynuacji personalnych, lecz poszukujące prawdy. Można debatować o aborcji czy eutanazji z bardzo subiektywnych ideowych pozycji, ale też wysłuchać wszystkich stron sporu.
Pospieszalski zaprasza do studia gejów i feministki, przestrzega politycznych i ideowych parytetów.
To prawda, ale nie mam poczucia, że jest w stanie nawet o jotę zmienić swoje początkowe założenie i choć trochę powściągnąć okazywanie tego, co akceptuje, a co uważa za niesłuszne, głupie. A przecież sam Pan Bóg nie okazuje nam tego na co dzień. Program to nie jest Sąd Ostateczny.
Ale czy to nie jest cena zapraszania do prowadzenia programów wyrazistych publicystów? Ja pamiętam, że także za czasów pana prezesury Jacek Żakowski w innym programie – „Summa zdarzeń” – demaskował bardzo brutalnie Bronisława Wildsteina za ujawnienie słynnej IPN-owskiej listy. Też nie widziałem w nim chęci zrozumienia racji gościa.
Starałem się otwierać różne okienka i nie odmawiałem nikomu prawa do własnych przekonań, pod warunkiem przestrzegania zasad rzetelności. I powtarzam, nie żałuję, że Pospieszalski się w publicznej telewizji pojawił. Nie starczyło mi już czasu, aby skłonić go do przestrzegania zasad dziennikarskiej rzetelności.
A ma pan poczucie, że w pana telewizji programy informacyjne były bezstronne?
Jestem zadowolony z ówczesnych „Wiadomości”, których szef Robert Kozak starał się przeszczepiać zasady BBC. Decyzje podejmował tam zawsze dziennikarz, nie polityk, a po głównym wydaniu programu był oceniany przez kolegów.
W czasie kampanii wyborczej 2005 r. pojawiły sie jednak zarzuty o sprzyjanie Platformie Obywatelskiej. Ułatwiał to zresztą fakt, że pan sam był wcześniej członkiem PO.
Nie widziałem tego zaangażowania. Ale nie chcę tego ciągnąć, trudno osądzać samego siebie. Niech to zrobią inni.
Mnie chodzi o to, czy można w ogóle robić telewizję aspirującą do bezstronności. Zawsze ktoś będzie miał pretensje, choćby o kolejność informacji.
Oczywiście, tego się nie uniknie. Choć można się starać. W zachodnich telewizjach publicznych, na przykład w BBC, próbuje się formułować pewne ogólne zasady redagowania materiałów, ich kolejności. Taki stylebook pewnie też wszystkiego nie załatwi...
Toteż BBC też bywa oskarżana o lewicowy przechył ideologiczny.
Naturalnie. Ale próba sformułowania jakichś standardów to już połowa sukcesu.
Za pana czasów też takich zasad nie spisano.
Nie na wszystko starczyło czasu.
A jak pan oceniał telewizję swoich następców: Bronisława Wildsteina i Andrzeja Urbańskiego?
Nie chcę ich recenzować. Mogę nie być obiektywny.
Miał pan poczucie, że coś, co pan zrobił, czy chciał zrobić, zostało przez nich zaprzepaszczone?
Tak. Ja już mówiłem: nie chciałem zarządzać telewizją poprzez wyrzucanie jednych, przyjmowanie drugich. Wolałem tworzyć atmosferę, dzięki której dziennikarze wiedzieli, że są oceniani za to, co robią, a nie za to, kiedy przyszli do TVP i z kim są kojarzeni. Po moim odejściu ta zasada została podeptana. Wyrzucano ludzi nawet takich, których ściągnęły do TVP firmy headhunterskie. Tylko dlatego, że zatrudniono ich za moich czasów.
Pan też był oskarżany przez lewicę o to, że robi pan czystkę. W instytucji tak mocno skażonej PRL-em to zresztą nie do uniknięcia. Nie wyrzucił pan choćby Andrzeja Kwiatkowskiego, gwiazdy publicystyki z czasów innego Kwiatkowskiego – Roberta?
Jednak ja, gdy się z kimś rozstawałem, starałem się zawsze uzasadnić, dlaczego tak się dzieje. Kiedy odszedłem, zapanowała inna praktyka: normą było wręczenia wymówienia. A na pytanie „dlaczego?” padała odpowiedź: ma pan, czy pani, kontrakt terminowy i nie muszę się z niczego tłumaczyć. To rodziło złą atmosferę, premiowało lizusostwo.
A zachowywanie na kluczowych stanowiskach faworytów Roberta Kwiatkowskiego nie premiowało lizusostwa? To także panu zarzucano.
Jeśli ktoś popełnił ciężkie wykroczenie przeciw zasadom dziennikarstwa, to nie mógł liczyć, że go zatrzymam. Jeśli robił wcześniej wywiad z liderem politycznym tak, żeby go nie dopuścić do głosu i ośmieszyć, nie spotykał się z wyrozumiałością. Ale w takim przypadku można pokazać komuś konkretne taśmy, wytłumaczyć. Z drugiej strony to ja powołałem komisję, która przywróciła sporo osób usuniętych w czasach Kwiatkowskiego. Na przykład Agnieszkę Romaszewską.
*Jan Dworak, były prezes TVP w latach 2004 - 2006, wcześniej należał do Platformy Obywatelskiej. Był też wiceprezesem zarządu TVP i zasiadał w radzie programowej Telewizji Publicznej
Cały wywiad z Janem Dworakiem można przeczytać w DZIENNIKU z 26.03.2009