Bill Clinton wygrał kampanię wyborczą w 1992 r. hasłem „Gospodarka, głupcze!” (It’s the economy stupid!). Upadek tzw. Szkoły Marcinkiewicza stanowi dobry przyczynek do dyskusji na temat braku systemu kształcenia polityków. Sytuację tę można sparafrazować hasłem nawołującym do zmiany stanu rzeczy - edukacja polityków, głupcze!
W Polsce mechanizm wyławiania i promocji potencjalnych liderów politycznych na szerszą skalę właściwie nie istnieje. Żadna siła polityczna nie wykazuje chęci pomagania młodym politykom, na przykład poprzez organizację kursów i szkoleń oraz finansowanie stypendiów w kraju i za granicą. Tego stanu rzeczy nie da się usprawiedliwić brakiem środków. Partie nie są po prostu zainteresowane inwestowaniem w młodych działaczy i rozbudową własnego zaplecza intelektualnego w formie think-tanków. Subwencje i dotacje budżetowe wolą przeznaczać na kosztowne medialne kampanie wizerunkowe. Dlatego młodzieżówki partyjne są głównie wykorzystywane do „czarnej roboty” w kampanii wyborczej. Po jej zakończeniu o młodych się najczęściej zapomina, co powoduje ich rozczarowanie działalnością polityczną. Wyjątkiem są ci młodzi ludzie, którzy znają reguły gry i wiedzą, że jeśli chcą dalej funkcjonować w polityce, muszą się pod kogoś „podczepić”.
W ramach istniejących partii ugruntował się model przypominający zależności feudalne. Młodzi ludzie wchodzący w struktury polityczne, jeśli nie traktują polityki jako sezonowej przygody, muszą najpierw znaleźć sobie opiekuna, któremu winni okazać bezwzględną lojalność. W rewanżu ów "patron" otacza "wasala" opieką, pomaga, na przykład zapewniając mu posadę w radzie nadzorczej lub ministerstwie, w najgorszym wypadku mniej intratną pracę w sektorze publicznym. W ten właśnie sposób patroni budują swoje zaplecze.Liderom partyjnym nie zależy jednak na wyławianiu i szlifowaniu talentów. Oni potrzebują bezwzględnie lojalnych współpracowników - nie „diamencików”, ale „chłopców od czarnej roboty”.
Podobny schemat działania dotyczy wszystkich ugrupowań i wszystkich szczebli władzy, od struktur lokalnych po centralę. Trudno w takiej sytuacji mówić o profesjonalnej polityce. Na Zachodzie ścieżka kariery politycznej budowana jest latami, dzięki temu jest bardziej przejrzysta. W Polsce wejście do polityki dla jednych oznacza sezonową przygodę, dla innych pełni funkcję „pośredniaka”, który pomaga załatwić pracę. Młodzi działacze niewiele jednak mogą się przy tej okazji nauczyć, chyba że myślimy tutaj o „lekcji życia.” Ci, którzy nie chcą się na taki stan rzeczy godzić, odchodzą z polityki, ponieważ mają pomysł na bardziej przejrzystą i przewidywalną karierę. Szkoda, gdyż często są to osoby z naprawdę dużym potencjałem, który jednak nie zostanie wykorzystany w polskiej polityce.
Jeśli nie partie polityczne, to kto ma zająć się edukacją polityków? W pierwszej połowie lat 90. minionego stulecia edukację działaczy politycznych finansowały liczne zachodnie fundacje zajmujące się budową i promocją demokracji. Dzięki takim środkom powstała bardzo cenna inicjatywa - Szkoła Liderów Społecznych i Politycznych Profesora Pełczyńskiego. Choć Szkoła przetrwała najtrudniejsze czasy i nadal się rozwija, to jej działalność stanowi kroplę w morzu potrzeb. Zachodnie źródła finansowania już wyschły, a amerykańskie organizacje jak National Democratic Institute zajmujące się edukacją polityków w krajach transformacji ustrojowej niemal dekadę temu przeniosły swoją aktywność do krajów mniej rozwiniętych. Zachodnie fundacje, które jeszcze są obecne w Polsce, bardzo niechętnie wspierają tego typu inicjatywy, wolą raczej zapewnić szkolenia społecznikom. Obawiają się posądzenia o finansowanie konkretnych ugrupowań politycznych i ewentualne wejście w kolizję z polskim prawem, które nie pozwala na wspieranie partii politycznych przez podmioty zagraniczne.
Myliłby się ten, kto by myślał, że pomogą fundusze strukturalne. O ile edukacja urzędników jest dofinansowywana przez UE w takim stopniu, że niekiedy mamy do czynienia z większym podażem darmowych szkoleń niż popytem, to niestety edukacja polityków nie mieści się w unijnych priorytetach.
Ktoś mógłby powiedzieć: dlaczego uczelnie nie zajmą się edukacją polityków? Ciekawe, że nie udały się próby powołania tego typu programów ani przez uczelnie publiczne, ani prywatne. O ile w przypadku uczelni publicznych ich skostniałość stanowi odpowiedź samą w sobie, o tyle uczelnie prywatne ze względu na koszty przedsięwzięcia nie są w stanie uruchomić takiego programu bez wsparcia ze strony sponsorów, a tych jak wiadomo brakuje. Poza tym nasz system edukacji cały czas nastawiony jest na przekazywanie wiedzy, tymczasem sensowna „szkoła dla polityków” powinna kształtować umiejętności, postawy i promować wartości, czego polskie uczelnie jeszcze nie potrafią.
Tymczasem skutki tego stanu rzeczy widać na każdym kroku, a kwestii braku profesjonalizmu naszych polityków można by poświęcić nie tylko jeden artykuł, ale wiele rozpraw doktorskich. Gdyby chodziło o „zwykłych profesjonalistów” można by powiedzieć, że ich niedouczenie to przede wszystkim ich problem, sami poniosą tego konsekwencje, gdy skaże ich „niewidzialna ręka rynku”. Na scenie politycznej zamiast wolnego rynku panuje jednak oligopol dwóch ugrupowań politycznych. Dlatego wielu polityków może nie znać i nie zna podstawowych zasad funkcjonowania państwa, gospodarki wolnorynkowej, nie wspominając o takich subtelnościach jak umiejętności formułowania celów public policy czy analizy podstawowych kosztów i korzyści w procesie podejmowania decyzji politycznych.
Paradoksalnie brak edukacji polityków jest w najmniejszym stopniu problemem samych polityków, wielu z nich nawet nie zdaje sobie sprawy ze swoich ograniczeń. Jest to problem nas wszystkich, obywateli. Każdy z nas ponosi konsekwencje złego przygotowania elit politycznych. Tylko dlaczego nikt w kraju nie traktuje tego problemu poważnie? Dlaczego wolimy interesować się tematami zastępczymi, tylko dlatego, że są bardziej medialne?