Tusk i Schetyna, wbrew złośliwościom ze strony niektórych polityków PiS, brali jednak władzę nad Polską, żeby rządzić, uprawiać jakiś rodzaj polityki. Może niezbyt radykalny, nie dający się opisać w żadnej pięknej polskiej martyrologicznej narracji, ale jednak to miała być polityka, a nie drobne machlojki.

Reklama

Okazało się jednak, że to, co jest celem premiera i jego najbliższego politycznego otoczenia, nie jest już celem jego partii. I to jej ważnych postaci. Kiedy Tusk w imię prymatu polityki nad uprawianym przy pomocy polityki biznesem, postanowił ujawnić potencjalne pola konfliktów interesów we własnej partii, w PO rozpoczął się bunt. Najbardziej wyrazistą i kompromitującą twarzą tego buntu jest szef senackiego klubu PO mówiący, że prędzej rzuci partyjną legitymację i państwową funkcję, niż odda swoje akcje i udziały pod jakiś anonimowy zarząd. Bo polityka i rządzenie państwem nie jest dla niego ani zawodem, ani powołaniem, ale klubowym hobby na marginesie podstawowej biznesowej działalności. W dodatku - w przeciwieństwie do zbierania znaczków czy kolekcjonowania porcelany miśnieńskiej – rządzenie państwem jest w Polsce takim hobby, z którego można ciągnąć biznesowe profity. Bo jeśli nie, to przesiadywanie w jakimś tam Senacie chłopcom się znudzi.

Inną twarzą tego buntu staje się Hanna Gronkiewicz-Waltz, powtarzająca z godnością, prosto w oczy coraz bardziej zniecierpliwionemu Schetynie, że jej ludzie muszą dostać swoje miliony premii. Bo inaczej wrócą z polityki i administrowania stolicą do biznesów, które od polityki i rządzenia państwem są dla nich ważniejsze. Co tam kryzys, co tam wizerunek partii, co tam obowiązek przestrzegania przynajmniej cywilizowanej hipokryzji. W porównaniu z pełną godności Hanną Gronkiewicz-Waltz, jawnie i twardo sugerującą, że pieniądze są dla jej ludzi ważniejsze od politycznej skuteczności, jacyś tam Obama czy Sarkozy to tylko miękcy populiści. Ulegający równościowym przesądom tłumu.

Tusk i Schetyna mogą się znaleźć w sytuacji, kiedy dla ich własnych ludzi Pawlak czy Piskorski staną się ciekawszymi liderami. Bo Pawlak problemu konfliktu interesów w ogóle nie rozumie, on żyje w innej - choć oczywiście nie gorszej – cywilizacji (jak wiemy, żadna cywilizacja nie jest ani lepsza, ani gorsza, nawet kanibalizm to tylko inna, w niczym niezasługująca na potępienie odmiana kulinarnych zwyczajów). Piskorski problem konfliktu interesów doskonale rozumie, ale tylko jako broń przeciwko innym politykom, a nie jako kryterium służące do oceniania własnej działalności na pograniczu biznesu i polityki.

Reklama

Okazuje się, że polityczna formuła PO, przez wielu uważana za zbyt słabą, zbyt liberalną, zbyt miękką, i tak jest za silna i za twarda jak na oczekiwania dzisiejszych polskich elit. Bo nawet polityka PO wymaga, jak się okazuje, zbyt wielkich wyrzeczeń. Np. wyrzeczenia się korupcji czy konfliktu interesów. Zatem ludzie, którzy związali się z Platformą, tylko dlatego, że była to partia najsilniejsza i bezalternatywna, zaczynają po cichu szukać innej polityki. Jeszcze miększej, jeszcze słabszej, która aż tak straszliwych wyrzeczeń by nie wymagała.