Dorota Gawryluk, publicystka Polsatu:
Cały sejmowy spektakl został zorganizowany na potrzeby Platformy. Chciała pokazać, że jest partią, która przede wszystkim oszczędza na sobie. Jednak gdyby rzeczywiście miała takie intencje, to mogła to udowodnić i zwyczajnie nie brać przydzielonych sobie subwencji. A jak wiemy - wzięła. Wrzawa wokół tego projektu okazała się zatem tylko pustym gestem.
Towarzyszące głosowaniu krzyki nie mają już najmniejszego znaczenia. PiS od początku mówiło, że nie godzi się na zabranie subwencji, argumentując, że oznaczałoby to mniejsze szanse dla mniejszych partii. A to byłby zamach na demokrację.
Teraz PO będzie próbowała nam pokazać, że kolejny raz nie udało się jej wprowadzić w życie ustawy, bo jej projekt nie zdobył większości. Może więc posłowie powinni się zastanowić nad zmianą ordynacji wyborczej, ponieważ ten problem pojawia się przy każdym rządzie. Ta awantura była bardzo potrzebna Platformie dla podtrzymania wizerunku partii, która dba o podatników. Niestety jest w tym zupełnie niewiarygodna.


Reklama

Eryk Mistewicz, konsultant polityczny:
Jarosław Kaczyński znów jest sobą. Sejmowa debata o finansowaniu partii i seria konferencji prasowych PiS zakończyły trwający kilka tygodni eksperyment wizerunkowy pt. „A teraz, drogie dzieci, Pan Jarosław opowie wam bajkę”. O ile bowiem ma rację Jacques Seguela, nestor europejskich konsultantów politycznych, który proponuje prowadzenie relacji politycy - wyborcy tak, jakbyśmy opowiadali sympatyczną i słodką bajkę na dobranoc, o tyle amatorskie zastosowanie skomplikowanych technik powodować musi wizerunkową zapaść.
Jarosław Kaczyński od czasu ostatniej sejmowej debaty nie jest już wizerunkową "ciamciaramcią". Wykorzystując nieuwagę tych, którzy wtłoczyli go w cudzy garnitur, zarządza wielki wizerunkowy powrót. Wraca na scenę i atakuje z całą mocą. Znów jest liderem swego ugrupowania, znów prowadzi swe hufce do boju. Znów jest waleczny, gdy trzeba twardy, bardzo twardy. Znów jest, jak było. Zmarnowano tylko trochę czasu. I szansę modyfikacji wizerunku tak, aby nikt tego nie zauważył.

Ireneusz Krzemiński, socjolog:
Obrady Sejmu okazały się demonstracją ostrego, konfrontacyjnego języka. W dodatku we wszystkich swoich przejawach był on cynicznie opracowany, bo nawet wybuchy emocji były obliczone na efekt.
Polityka miłości uleciała w powietrze, a nowy, rzeczowy ton Jarosława Kaczyńskiego znikł jak złoty sen! Już sam sposób, w jaki Jarosław Kaczyński mówił o Donaldzie Tusku jako „panu Tusku”, a nie „premierze”, jest znamienny. Natomiast jeden z posłów PiS złożył wniosek formalny, że niegrzecznie jest ze strony marszałka Sejmu nie mówić do Jarosława Kaczyńskiego „panie premierze”, bo w końcu zwyczajowo tak się mówi.
A gdy prezes Kaczyński powiedział: „My znamy takie rozwiązania. Wiemy, komu one służą”, to w uszach zabrzmiał mi język jak z czasów Gomułki. Język rzekomej demaskacji ukrytych i niesprawiedliwych knowań.
Trzeba jednak powiedzieć, że druga strona, czyli PO, też działała z wyrachowaniem. Z pewnością należałoby zmienić sposób finansowania partii, ale tak, by stwarzał on możliwości dla nowych inicjatyw politycznych. Jednak całkowite odcięcie partii od budżetowego źródła otwiera drogę do niekontrolowanego lobbowania i wpływania na politykę partii.



Janusz Rolicki, publicysta:
Winna sejmowej awantury jest i PO, i opozycja. Formalnie za kociokwik sejmowy można obwiniać premiera. U nas jednak jak już ktoś przyłoży (Tusk), to druga strona (Kaczyński) równie energicznie się odwija. Generalnie premier jest bardziej poukładany, nie jest pieniaczem, na czym jego partia korzysta.
Aktualny stan, kiedy pieniądze dostają z budżetu tylko te partie, które przekroczą próg trzyprocentowego poparcia, eliminuje słabeuszy i potencjalnych debiutantów. Dla demokracji jest to szkodliwe. Postanowiła to zreformować PO. Do problemu podeszła jednak nie od strony reformowania wadliwych zasad utrwalających nierówne szanse, lecz oszczędności budżetowych. To demagogia. Gdyby chodziło o ulżenie państwu, racjonalne byłoby zlikwidowanie gabinetów politycznych ministrów i samorządów. Tędy bowiem wypływają z budżetu miliony. Stąd trudno się dziwić, że pozostałe partie stanęły dęba. I w końcu pewnie zostanie przyjęty projekt SLD ograniczający wysokość funduszy od 46 proc. - dla największych do 11 proc. - dla partii Borowskiego. Warto przypomnieć, że rząd Millera w imię walki z kryzysem w 2001 r. ograniczył dotacje o 50 proc. dla wszystkich. Czyli PO nie oferuje nic nowego!

Reklama

Jarosław Gugała, szef „Wydarzeń” Polsatu:
Jedna strona zarzucała drugiej hipokryzję. W zamian padały zarzuty o populizm. Stan rozgrywki sejmowej jest nierozegrany. Gdyby dyskusja była merytoryczna, to rzeczywiście zlikwidowanie finansowania partii z budżetu państwa wydaje się nierozsądne. Bo to oznaczałoby wręcz wpychanie partii w łapy łapówkarzy. A ci sterowaliby jej działaniami. Bo jeżeli ktoś wykłada pieniądze, to oczekuje w zamian wdzięczności. Lepiej, żeby partie w ramach solidarności z resztą kraju postanowiły się samoograniczyć. Czyli część funduszy przekazały na inny cel niż własne funkcjonowanie. Na tapetę wraca teraz projekt SLD, który mówi o ograniczeniu finansowania partii w zależności od ich wielkości. To jest sensowne rozwiązanie, nad którym obie strony sejmowej zadymy powinny się zastanowić.
Najlepiej, żeby PO ustami Donalda Tuska powiedziała: rezygnujemy z połowy naszych dotacji i przekazujemy je na cel społeczny. W ten sposób sprawa jest czysta, nikt nie jest stawiany pod ścianą. A tak mamy grę, w której jedni na siłę chcą być lepsi od drugich.