Lista się wydłuża. Górnik ze spacyfikowanej przez ZOMO kopalni Czesław Kłosek odesłał Lechowi Kaczyńskiemu order w proteście przeciwko nadaniu polskiego obywatelstwa Rogerowi Guerreiro. Andrzej Celiński swój order otrzymany za działalność opozycyjną odesłał, bo policja przyniosła jakieś zawiadomienie do domu jego sędziwej mamy. Seweryn Blumsztajn odesłał, bo nie spodobało mu się jedno z przemówień Kaczyńskiego.
Listę obrażonych na Rzeczpospolitą i jej pierwszego urzędnika uzupełnia jeszcze kilkanaście osób, które manifestacyjnie odmówiły przyjęcia odznaczenia. I Ewa Milewicz, która odesłała swój order w proteście przeciw wyróżnieniu – być może rzeczywiście zbyt ostentacyjnemu – grupy historyków Instytutu Pamięci Narodowej. Jej gest wiąże się z sprawą Lecha Wałęsy, co ona sama podkreśla: „Skoro Lech Wałęsa i ci, którzy się z nim solidaryzują, są nikczemni, a IPN odważny, proszę przyjąć moje odznaczenie”.
Tak więc kolejne zdarzenie, o którym niedługo nie będziemy pamiętać (bo kto dziś jest w stanie przytoczyć słowa Kaczyńskiego, które wzburzyły Blumsztajna?), spowodowało, że zasłużona działaczka opozycja i wybitna publicystka podsyciła żar ideologicznej wojny dzielącej Polaków. Dzielącej na tych, którzy uważają, że Kaczyński jest niemal uzurpatorem i trzeba go przeczekać, oraz na tych, którzy są przeciwnego zdania i każdego następcę Kaczyńskiego będą traktować prawie jak okupanta.
Ewa Milewicz unika agresji w swej publicystyce, więc może będzie zdziwiona zarzutem, że jej gest jest kolejnym strzałem w zimnej polskiej wojnie domowej. Odpowie, że miała prawo do moralnego sprzeciwu. Rzeczywiście, order dla Janusza Kurtyki nie musiał jej się podobać. Nikt jej jednak nie zamykał ust. Jej głos wsparty tym, że jest ona kawalerem orderu Polonia Restituta, byłby dostatecznie donośny. I z pewnością miałby większe znaczenie, bo nie obciążałby go ten skandalizująco-groteskowy happening obrażania się na Polskę.
Sprawa jest skandalem, bo w półprywatnej wojnie między dawnymi działaczami opozycji, między wpływową gazetą a jednym z obozów politycznych, poniewierany jest majestat Rzeczpospolitej. Oczywiście lepiej by było, gdyby Kaczyński w sposób bardziej dyplomatyczny udzielił poparcia IPN, ale też suwerennym prawem prezydenta jest wybór, komu daje odznaczenia. Przypomnijmy: gdy prezydent Kwaśniewski dawał ordery jakimś SLD-owskim aparatczykom, w tym awanturnikowi sądzonemu za znęcanie się nad żoną, protesty były naprawdę ograniczone. I nie przewodziła im gazeta Ewy Milewicz. Wtedy zresztą ta dawna działaczka opozycji nie miałaby szansy na podobny gest, bo dopiero Kaczyński uznał, że należy uhonorować coraz bardziej zapominanych bohaterów sprzed 1989. Poza tym ta metoda walki politycznej nie przychodziła wówczas nikomu do głowy. I bardzo dobrze, bo Kwaśniewski, tak jak Kaczyński, miał mandat od narodu także po to, by dawać ordery.
Można sądzić, że Ewa Milewicz chce, by w przyszłości żaden prezydent nie był upokarzany odsyłaniem odznaczeń. By – zgodnie z wytartym, ale ciągle podnoszonym hasłem – był prezydentem wszystkich Polaków. Problem w tym, że Milewicz od wczoraj ma swój udział w dzieleniu Polaków na tych, co biorą od Kaczyńskiego, ale nie wezmą od Tuska. I na odwrót. Dołożyła się do tego, by nie było nic wspólnego, aby partyjne patrzenie było miarą wszech rzeczy. Będzie PiS-owska Polonia Restituta i osobna platformerska. „Ich” fałszywe ordery i te „nasze”, najprawdziwsze.
Marnym przy tym wszystkim pocieszeniem jest to, że gesty takie jak ten zaczęły się dewaluować do tego stopnia, że są już komiczne. Za dużo w nich patosu i pychy, za mało dystansu do bieżącej polityki. Można odnieść wrażenie, że niektóre osoby wzięły order z rąk Kaczyńskiego tylko po to, by odpowiednio widowiskowo go oddać.
Szkoda, że tak się stało, bo Ewa Milewicz zasłużenie została wyróżniona. I chyba, gdy cały kurz opadnie, nie będzie szczęśliwa z tego powodu, że odrzuciła nagrodę od Rzeczpospolitej.