Rutynowe poszukiwanie spełnionych i zlekceważonych obietnic jest błędnym tropem, gdy idzie o osąd rządu Tuska po 500 dniach. Być może tu tkwi powód błahości licznie formułowanych teraz ocen. Zazwyczaj lepiej oddają one osobiste emocje komentatorów, niźli ułatwiają nam namysł nad bilansem władzy.
Każdy, kto ma w pamięci długie i wielowątkowe niegdysiejsze expose premiera wie, że było ono wyzbyte wymiernych obietnic, programów czy zobowiązań. To my – odbiorcy politycznej propagandy – mogliśmy ulec iluzji, że w metaforach o cudzie, miłości i Irlandii ukryty jest wielki program państwowy. Donald Tusk od dawna uważa, że jasne programy i czytelne cele są w nowoczesnej polityce ciężką kulą, jaką staroświeccy politycy bez potrzeby zwykli sobie wieszać u nogi. Dla chcącego rozumieć obserwatora kłopot jednak polega na tym, że jeśli nieznane są cele, niemożliwy jest sąd nad rezultatami. Tusk sparaliżował więc racjonalny osąd efektów swoich rządów.
Od początku był w tym pewien wyjątek: sport. Była obietnica doprowadzenia do piłkarskich mistrzostw Europy i był mądry i nieźle przygotowany projekt „orlików”. Aż dziw, że ten postępujący naprzód jedyny czytelny projekt premiera nie znalazł miejsca na ogłoszonej rządowej liście własnych zasług. To z zadań sportowych miały przecież wynikać plany budowy autostrad, niestety pozbawione już właściwej „orlikom” precyzji i oprzyrządowania. W expose Tusk niejasno mówił o „ambicji połączenia głównych aren mistrzostw siecią szybkich dróg”.
Ktoś wyliczył, że oznaczałoby to 1145 km w ciągu czterech lat. Paradoksalnie Tusk i Grabarczyk dysponowali ocenami ekspertów PO, że wydolność obecnej administracji drogowej wynosi ok. 100 km rocznie. Nie przeczytali albo nie uwierzyli. Ani w poprzednim, ani w tym roku 100 km autostrad nie będzie. Wykres 500 dni życia rządu Tuska nie wygląda zatem jak krzywa, która wznosi się, próbując osiągnąć swoje cele. Ów wykres przypomina raczej pełen ostrych kulminacji kardiogram znaczony dwoma rodzajami gwałtownych wyskoków.
Pierwsze (moglibyśmy je na wykresie zaznaczyć na czerwono) znaczą najgwałtowniejsze spięcia z PiS-owsko-prezydenckim wrogiem. Jest ich bez liku i one tworzą czerwoną linię życia. Drugie (mogłyby być niebieskie) rejestrują pojawiające się naraz niczym meteory i równie nagle gasnące zamiary premiera. Na dłuższą lub krótszą chwilę galwanizują one opinię publiczną, wzbudzają kontrowersje, emocje, mają następnie jakiś urzędniczy ciąg dalszy, który jednak powoli słabnie, więdnie i zanika. Potem zacierają się w naszej pamięci. Jakie wyskoki na niebieskiej linii zamiarów premiera jeszcze pamiętam? Impetyczne porządki w piłce możnej. Wzruszające ogrodowe orędzie o dożywianiu dzieci. Peryklejską mowę do rektorów o reformie uniwersytetów. Raptowne przystąpienie do euro na krynickim Forum. Twardą kastrację pedofilów i miękkie bezpłatne in vitro. Wszystko na próżno.
Trudno doprawdy na serio Tuska i jego rząd rozliczać z tych zamiarów, choć to one zastąpiły programową agendę gabinetu. Dzisiaj widać, że nawet wejście do euro, które po krynickim epizodzie państwo zaczęło ubierać w kształt realnego projektu, nadal nie jest przemyślanym i opracowanym planem. Musiało więc i ono ugrząźć w końcu w martwym punkcie.
Ale i tu trzeba odnotować pewien wyjątek. Z początku niewyglądające serio przedstawienie pt.: „Obcinamy wydatki naszych ministrów”, miało poważny i dobry dla państwa finał. Pewnie dlatego, że Tusk instynktownie ufa balcerowiczowskim diagnozom.
Ale przecież rząd z pozoru bez celów ma swój wyraźny cel, a premier bez obietnic złożył narodowi solenną obietnicę! Tusk obiecał nam „walkę z Kaczorami” na śmierć i życie, i tej obietnicy jest wierny. A głównym celem gabinetu jest zdobycie dla Tuska prezydentury i hegemonii w państwie. Mam nieodparte wrażenie, że zwolennicy rządu pragną wypełnienia tych właśnie, naprawdę obchodzących ich celów. A nie zawracania głowy jakimiś programami. I bez dwóch zdań: z tej obietnicy gabinet się wywiązuje. Może czasami brzydko, ale za to skutecznie.