Jest coś nieuchwytnego, co ludziom jeszcze mojego pokolenia, choć nie pamiętamy już ani wojny, ani czasów stalinowskich, pozwala odróżnić prawdziwy film o PRL-u od podróbki. Od widowiska, gdzie jedynie przebiera się aktorów i statystów w tamte kostiumy.
Są filmy, w których czuje się zapach tamtej epoki, i takie, gdzie tego zapachu wcale nie znać. Film "Generał Nil", historia męczeńskiej śmierci szefa Kierownictwa Dywersji (Kedywu) Armii Krajowej w ubeckim więzieniu, należy zdecydowanie do tej pierwszej grupy.
>>> Robert Mazurek: Między Iwanem Groźnym a "Generałem Nilem"
Są filmy, w których czuje się zapach tamtej epoki, i takie, gdzie tego zapachu wcale nie znać. Film "Generał Nil", historia męczeńskiej śmierci szefa Kierownictwa Dywersji (Kedywu) Armii Krajowej w ubeckim więzieniu, należy zdecydowanie do tej pierwszej grupy.
NA KOLANACH - I DOBRZE
Od pierwszej sceny, gdy generała "Nila", czyli Augusta Emila Fieldorfa, wiozą pociągiem z Syberii, gdzie go przypadkowo zesłano, do Polski, aż do ostatniej, gdy worek z jego zwłokami wpada do anonimowego grobu, mamy poczucie: to jest prawdziwe. Mamy dzięki scenografii i barwie zdjęć, rekwizytom, a może przede wszystkim dzięki grze aktorów.
Za tę zasadniczą konkluzję gotów jestem wybaczyć reżyserowi rozmaite dziwaczne, polemiczne wypowiedzi, jak ta, że to Polacy zabili generała Fieldorfa. Rozumiem kontekst: to polemika z emocjonalnym twierdzeniem sędziwej córki generała, że jej ojca zabiła "żydokomuna". Ale niezależnie od tego, że wielu funkcjonariuszy tamtego reżymu z Bierutem i Radkiewiczem na czele było oczywiście Polakami, teza Bugajskiego jest równie fałszywa jak jego oponentki. Jest nieprawdziwa z jednego powodu, przedstawionego zresztą w samym filmie. Oto jeden z sowieckich generałów przypomina ubeckiemu oprawcy Jackowi Różańskiemu, że 70 procent polskiego narodu odrzuciło komunizm w wyborach 1947 roku. Nie ma powodu, aby przypuszczać, że w kilka lat później, podczas nocy stalinizmu, legitymizacja terrorystycznej władzy się zwiększyła. To był reżym w tamtych czasach nie tylko nieludzki, lecz także narzucony.
Bugajski nie wyciąga, jak widać, do końca wniosków z własnego dzieła. Nie zmienia to faktu, że nakręcił dobry film. I że w stałym konflikcie między tradycją akowską a rewizjonistyczną stanął, nie wiem na ile świadomie, po stronie tej pierwszej. Że wreszcie mając do wyboru alternatywę zarysowaną kiedyś w anegdocie o malarzu Styce i Panu Bogu, wybrał tak, jak powinien: nie malował na kolanach, malował po prostu dobrze.
A jeśli chwilami i trochę na kolanach... To się tym razem całkiem nie najgorzej broniło. Jak w tej scenie, gdy więzieni w celi śmierci żołnierze dawno już rozbitego i pokonanego państwa podziemnego, ludzie zmaltretowani, brudni i upodleni na wszelkie sposoby, stają na baczność przed dawnym dowódcą wyprowadzanym na śmierć.
HOŁD POKOLENIU
Bugajski był już przed laty autorem wstrząsającego filmu o stalinowskim więzieniu i stalinowskim mechanizmie łamania ludzi. Mowa o "Przesłuchaniu", ocalonym przez reżysera przed cenzorami ery stanu wojennego. Jak wielu innych ludzi mojego pokolenia oglądałem go w latach 80. na nielegalnie wyprodukowanej za granicą kopii, na prywatnym seansie w czyimś zatłoczonym mieszkaniu. Trudno dziś odtworzyć tamtą naelektryzowaną atmosferę, gdy w najnowszej historii szukało się potwierdzenia własnych wyborów.
Chwalono wtedy Bugajskiego także i za to, że za bohaterkę wybrał nie bojownika, świadomego przeciwnika PRL-u, lecz kobietę przypadkowo wrzuconą w tryby komunistycznego terroru. I to była do pewnego stopnia prawda - wymowa tamtej opowieści była dzięki postaci granej przez Krystynę Jandę może jeszcze bardziej wstrząsająca, niż gdyby poprzestał na politycznym traktacie.
A jednak po latach nadszedł czas na uzupełnienie. "Przesłuchanie" opowiadało o przypadkowej apolitycznej ofierze. "Matka Królów" Janusza Zaorskiego, też wieloletni półkownik, o represjach spadających na polskich komunistów. Trudno było sobie wyobrazić sytuację, aby Polacy nie oddali wreszcie hołdu pokoleniu Armii Krajowej. Ludziom, którzy walczyli z Niemcami, a potem byli zabijani, torturowani i gnojeni przez własne w teorii, choć powtórzę, narzucone państwo. I ten brak jest teraz nadrabiany. Sam Bugajski przyczynił się do tego nie po raz pierwszy. Wcześniej zrobił telewizyjne widowisko o innej ofierze ówczesnych zbrodni na najlepszych z najlepszych - rotmistrzu Pileckim.
To uzupełnienie uważam za naturalne, nawet jeśli owocuje wysypem dzieł dużej klasy, średnich i nawet słabszych. "Forma nadużywana zastyga w kiczu, ileż można obejrzeć widowisk o ubekach wybijających zęby?" - narzekała Agnieszka Holland, komentując w wywiadzie dla DZIENNIKA niedawne produkcje Teatru Telewizji pokazujące historie kolejnych aresztowań, przesłuchań i kolejnych pokazowych lub dla odmiany kiblowych procesów. Jest w tym jakaś cząstka racji i może byłoby lepiej dla filmu o "Nilu", gdyby powstał jako pierwszy, a nie po całej serii dzieł formalnie podobnych, bo jest z nich najlepszy, najbardziej spójny, oszczędny i dobitny.
Ale choć forma tych innych filmów i spektakli mogła czasem nawet drażnić, było to odreagowanie tematyki, której nie poruszano przez dziesięciolecia.
OBOWIĄZEK WSPÓLNOTY
Mamy zresztą do czynienia z nadrabianiem zaległości, które ma oczywiście swoją cenę, a nie dotyczy tylko stalinizmu. Niedawno na łamach DZIENNIKA przetoczył się znamienny spór Jacka Wakara z Robertem Mazurkiem na temat filmu "Popiełuszko" Rafała Wieczyńskiego. Wakar wytykał temu efektownemu widowisku jednowymiarowość, psychologiczną pustkę, plakatowość. Mazurek filmu bronił. Mam wrażenie, że bardziej ze względu na wagę tematu niż na cokolwiek innego, choć oczywiście z twierdzeniami typu "podobało mi się", "naprawdę to przeżyłem", trudno się spierać.
>>> "Popiełuszko" to zabójczo poprawny banał - pisał Jacek Wakar
>>> To świetny film - odpowiedział na tekst Wakara Robert Mazurek
>>> Patriotyczny komiks o świętym - oceniał film Piotr Zaremba
Merytorycznie byłem bliżej Wakara. I sam wyliczyłem, czego mi w tym filmie zabrakło: dramatu księdza, który musi rozwikłać konflikt między powołaniem kapłańskim i politycznym temperamentem. Także wciąż kontrowersyjnego konfliktu między nim a kościelną hierarchią. Ale Mazurka rozumiem. Bo reżyser dotykający życia osoby realnej, która zostawiła po sobie rodzinę, przyjaciół, a jest dla wielu punktem odniesienia, musi ulegać paraliżowi. Kolana same składają się do klękania, a pewna powściągliwość, obawa, że powie się za dużo, jest zrozumiała.
Mam wrażenie, że taka powściągliwość towarzyszyła i Bugajskiemu. Nie znaczy to, że "Nil" Fieldorf nie jest w filmie postacią z krwi i kości. Jest - wytrawny aktor Olgierd Łukaszewicz pokazuje żołnierza racjonalistę, trzeźwego pragmatyka, a który jednak wybiera w finale bohaterstwo. Ale też kończymy oglądać ten film z wrażeniem pewnej niedookreśloności bohatera. Chcielibyśmy się o nim dowiedzieć więcej. Nie dane nam jest wszakże zajrzeć za kulisy jego rozumowania i jego odczuć. Bugajski, i tak atakowany przez rodzinę zamordowanego generała za przeinaczenia, cofa się dyskretnie przed dalej idącymi spekulacjami.
I to jest być może cena tego typu historycznych widowisk. Skoncentrowani na pytaniu "co się zdarzyło?", ich twórcy na razie mniej chętnie odpowiadają na pytanie "dlaczego?". Może nie umieją, może nie są jeszcze gotowi, może zachowują respekt przed pamięcią realnych bohaterów, może kogoś tam nie chcą urazić.
Czy to jednak oznacza, że podobne widowiska nie powinny powstawać? Ależ powinny, to nie jest kwestia takiego czy innego artystycznego nastroju. To kwestia - jestem tu nieugiętym konserwatystą - zobowiązań narodu wobec własnej tradycji. I powiem wprost: to atmosfera sprzed paru lat, klimat marzeń o IV RP, spowodowała zainteresowanie tą tematyką. Nawet jeśli telewizja publiczna Wildsteina i Urbańskiego zaczęła od finansowania dzieł średniej klasy, podobniejszych czasem do szkolnych czytanek niż do dzieł artystycznych. I nawet jeśli ludzie, którzy dziś na takie filmy dają pieniądze, także publiczne (za pośrednictwem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej), i którzy takie filmy robią, nie mają z tymi tęsknotami osobiście nic wspólnego.
TO DOPIERO POCZĄTEK
Klimat zainteresowania dziejami Polski jest widoczny, reagują na nie i komercyjne instytucje - obojętne, czy ich produktem jest znakomita TVN-owska produkcja o "Trzech kumplach", czy kontrowersyjny, ale stawiający pytania o naszą historię, też sfinansowany przez TVN spektakl o generale Sikorskim. Odpowiedzi udzielane na tę ofertę przez Polaków nogami, czyli oglądalnością, są oczywiście różne – od masowej frekwencji po wzruszenie ramionami. Skłonny jestem w tym jednak widzieć zjawisko kropli drążącej skalę.
Ta uwaga dotyczy także poziomu artystycznego. W Ameryce efektownym, ale plakatowym widowiskom na temat ich własnej historii towarzyszą dzieła ambitne, choć już nie zawsze tak kasowe, jak choćby świetna "Przejażdżka z diabłem" Anga Lee. Najlepszy film o wojnie secesyjnej, jaki widziałem - skomplikowany, piekielnie niejednoznaczny, a przecież w jakimś sensie pełen respektu dla amerykańskiej historii, nawet jeśli okazywanego inaczej niż w patriotycznych superprodukcjach.
W Polsce może najlepszym filmowym rekonesansem w czasy PRL-u był kameralny "Tam i z powrotem" Wojciecha Wójcika z 2001 roku. To już nie było wielkie widowisko, tam nie pojawiały się sławne postaci, a jednak Janusz Gajos i Jan Frycz może lepiej niż ktokolwiek inny potrafili wygrać na nutach swojego wielkiego aktorstwa tragedię poakowskiego pokolenia w PRL-u. Film ten mało kto zauważył, miał zupełnie niezasłużenie nie za wielką widownię. Może dziś byłoby już inaczej, lepiej. Kropla drąży skałę.
_______________________________________
NAJNOWSZE TEKSTY PIOTRA ZAREMBY:
>>> Biografie niepożądane i zakazane
>>> PiS karmi polaków kotletem schabowym