Najprostszy sposób to zmiana ordynacji wyborczej na większościową w oparciu o jednomandatowe okręgi wyborcze (gotowa propozycja PO, tyle że wymagająca zmiany konstytucji) lub większościową w oparciu o maksymalnie dwu- lub trzymandatowe okręgi wyborcze plus konieczność zdobycia przez kandydata wpuszczonego do parlamentu co najmniej 20 proc. głosów w okręgu, z którego startuje (przygotowywany pomysł PiS-u). Obie partie chcą sprawę załatwić przed wyborami 2011 roku, a mogą to zrobić tylko wspólnie, bo mniejsze partie ich bez wątpienia nie poprą. Jeśli PO i PiS przeżyją do tego czasu z poparciem w dużym przybliżeniu podobnym do dzisiejszego, PO-PiS przeprowadzi rewolucję systemu partyjnego, której nie mogliśmy się doczekać przez dwadzieścia lat. Przeprowadzi ją w swoim własnym, doraźnym interesie, ale zmiany być może pozostaną na dłużej i być może będą dla polskiego systemu partyjnego zbawienne. W ogóle doprowadzą do jego powstania - po ponad dwudziestoleciu jego „kształtowania się”, które nie dawało i nie daje żadnych rezultatów.
Oczywiście system wyraźnie dwupartyjny, a nawet jednomandatowe okręgi wyborcze, można zdeprawować tak samo jak wielopartyjny system proporcjonalny działający w oparciu o centralnie kształtowane listy wyborcze. Ale system wyraźnie preferujący dwupartyjność, w dodatku wymuszający pracę kandydatów w terenie i przekonywanie do siebie wyborców indywidualnie, a nie w oparciu o partyjne logo, może zarówno opóźnić i utrudnić migrację aparatów, szczególnie partii, które akurat nie rządzą, jak też utrudnić tworzenie reprezentacji partyjnych w parlamencie z ludzi miernych lecz (chwilowo) wiernych, tyle że ulokowanych przez wodza lub jego dwór na gwarantowanych miejscach partyjnej listy. Choćby nawet w okręgu wyborczym, z którego startują, nikt ich nie znał i poznać nie miał nadziei.
>>> Michalski: Tusk i Kaczyński nadal nie do zastąpienia
Wolałbym, żeby PO i PiS stworzyły dla siebie system Demokraci-Republikanie, Partia Pracy-Torysi czy francuska lewica-prawica - parę lat temu. Zanim jeszcze skompromitowały się w boju na samoloty, „małpki”, CBA, IPN i antyeuropejskie czy antymisiakowe spoty. Dzisiaj ich wiarygodność jako propaństwowych ojców założycieli spadła prawie do zera. Ale ich zsumowane poparcie sondażowe wciąż wynosi 60 proc. Mają też dwie trzecie miejsc parlamentarnych. Tylko one mogą zmienić prawo wyborcze i przebudować system partyjny, a konieczność chwilowej przynajmniej wspólnej pracy osłabi być może na jakiś czas intensywność personalnej rzezi, a Palikota, Niesiołowskiego, Kurskiego czy Kownackiego przesunie być może do nieco innych, mniej szkodliwych dla państwa, zadań.
Konieczność walki w obrębie systemu dwupartyjnego zmusiłaby do jakiegoś wysiłku także lewicę. SLD-owska zamrażarka, polityczna trumna dla dogasającego elektoratu nostalgików za PRL-em - przestałaby lewicy wystarczać. Może system dwupartyjny, większościowy, doprowadziłby do powstania po lewej stronie szerokiej koalicji lewicy z częścią środowisk liberalnych, dla których wyścig PO i PiS-u o względy wyłącznie konserwatywnego elektoratu i hierarchii Kościoła jest przyczyną zupełnie zrozumiałego dyskomfortu.
>>> Karnowski: Polska polityka jest pijana
Wszystko wydaje mi się lepsze od dzisiejszego partyjno-medialnego piekła. Gdzie dwie najważniejsze partie muszą nieustannie walczyć na „małpki”, żeby zza pleców Tuska ponownie nie wyszli Piskorski czy Olechowski, a zza pleców Kaczyńskiego Giertych czy Lepper. A listy partyjne, dające z automatu miejsca w parlamencie ludziom, którzy zasłużą na zaufanie partyjnego wodza lub jego dworu, po staremu promują w polityce coraz większe miernoty.
_____________________________________________________
NAJNOWSZE KOMENTARZE CEZAREGO MICHALSKIEGO:
>>> SLD walczy dzielnie z martwym generałem Franco
>>> Rząd Tuska? Marazm, ale i dyscyplina