"Mogę być mediatorem" - tymi słowami Aleksander Kwaśniewski skwitował w programie Tomasza Lisa w programie Tomasza Lisa wojnę między PO i PiS, między premierem i prezydentem. Wojnę, której najnowszą odsłoną jest komedia z publicznym wychylaniem małpek przez Janusza Palikota. Komedia de facto autoryzowana przez Platformę, bo tym razem zabrakło nawet zwyczajowych wyrazów niesmaku ze strony Zbignierwa Chlebowskiego i innych liderów tej partii, Nie mogło jej zresztą nie zabraknąć: przecież sam Chlebowski snuł kilka dni wcześniej wizję pijanego prezydenta.
Można kwitować wystąpienie Kwaśniewskiego, pełne niesmaku wobec obecnej polityki, na różne sposoby. Przypominać, że ów dzisiejszy mistrz stylu stał się w przeszłości zasłużenie symbolem zrostów polityki z biznesem, które ostatecznie pociągnęły lewicę na dno. Że na dokładkę on naprawdę miał problemy z wizerunkiem, którą dziś przypisuje się Kaczyńskiemu.
Wszystko to prawda. Niemniej złapałem się na tym, że w cztery lata po wymieceniu, jakże zasłużonym, obozu postkomunistycznego na margines polskiej polityki słuchałem i patrzyłem na Kwaśniewskiego z dużą przyjemnością. To prawda, w jego wypowiedziach zręczność przeważała nad głębią. Ale nie epatował tą przedziwną mieszaniną ekshibicjonizmu i złości, który cechuje dzisiejszych głównych aktorów sceny. Także i prezydenta, który w tej akurat sprawie jest ewidentną ofiarą napaści Palikota. Ale który nie tak dawno, choćby w Kamieniu Pomorskim, też nieźle dorzucał do pieca.
Tak było zresztą i wcześniej. Pełna uników miękkość, ostentacyjna sympatyczność Kwaśniewskiego kiedyś drażniła jako przykrywka dla czegoś co Michnik nazwał "aksamitnym cynizmem". Dziś jednak budzi nieledwie tęsknotę. Bo skoro politycy niewiele mają do zaoferowania, niewiele umieją załatwić (na przykład w dziedzinie budowy dróg czy stadionów), niech się przynajmniej zachowują po ludzku.
Czy to tylko moja tęsknota? Nie wiem - z sondaży wynika, że główni zawodnicy trzymają się mocno, a jeśli nawet Kwaśniewski miałby szanse na powrót, to jego obóz już nie za bardzo. I w sumie dobrze - to akt sprawiedliwości dziejowej nie tyle nawet za PRL, co za zjawiska symbolizowane słowami "Rywin, Orlen, Starachowice". Ale jeśli we mnie budzą się takie tęsknoty, to jaki dowód, że w Polakach nie obudzą się także? Jakoś rzadko kiedy jak po audycji Lisa poczułem, choć to tylko intuicja a nie efekt dziennikarskich dochodzeń, kruchość obecnej pozornie zabetonowanej na zawsze sceny. Zaproszenie na nią kogoś nowego, świeżego, wisi w powietrzu. Zapewne nie Kwaśniewskiego. Więc kogo?