Przed paru miesiącami, w entuzjastycznym wrzasku lewicy, że nadchodzi oto jej nowy mesjasz, i w przerażonym wrzasku prawicy, że nadchodzi nowy Herod, Chavez czy Castro, zagubił się rzeczywisty powód, dla którego Amerykanie Obamę wybrali. Wybrali nie po to, by wojnę kulturową, wojnę obyczajową, wojnę ideologiczną wygrała w Ameryce lewica, a przegrała prawica, ale po to, by wojnę ideologiczną w Ameryce zakończyć lub przynajmniej złagodzić. Obama to nie mesjasz lewicy, ale mesjasz postpolityki. Znający się na mediach, PR i personalnych rozgrywkach lepiej niż na Marksie.
Ameryka wybrała postpolitykę zamiast ideologii – obojętnie, prawicowej czy lewicowej – bo jej głównym problemem był i pozostał kryzys. Kryzys już nie tylko finansowy czy gospodarczy, ale już społeczny. Mordujący amerykańską klasę średnią, pauperyzujący amerykański proletariat, rozwarstwiający amerykański naród poza granice bezpieczeństwa.Obama przez pierwsze sto dni nie zrobił nic, żeby zawieść ludzi widzących w nim księcia pokoju skupionego na walce z kryzysem albo przynajmniej na deklaracjach, że taką walkę wkrótce podejmie. Ani razu przez te sto dni nie skupił się na żadnym marginalnym froncie ważnym dla obyczajowych radykałów. Właśnie dlatego wielkie uderzenie białych suprematystów, chrześcijańskich fundamentalistów, całej jaskiniowej prawicy, trafia w pustkę. Nie zabija Obamy, rani tylko Partię Republikańską, i to bardzo ciężko. Jej skrzydło umiarkowane albo dla Obamy pracuje, albo wie, że trzeba z nim współpracować. Jej skrzydło radykalne wymachuje zjedzonym przez mole sztandarem Konfederacji i słucha Rusha Limbaughta. To najlepsza droga, nie tylko do tego, żeby Obamę dodatkowo w oczach Amerykanów wypromować, ale także do zniszczenia jakiejkolwiek skutecznej dla niego alternatywy z prawej strony.
Ale Obama nie ma też konkurencji na lewicy. Ostry skręt Demokratów ku centrum wyrzucił całą amerykańską lewicę na jeszcze dalszy margines. Na horyzoncie nie ma żadnego nowego Ala Gore’a, nie mówiąc już o nowym Noamie Chomskim. A stary Chomsky, sumienie i retoryczna pięść amerykańskiej lewicy, to dzisiaj człowiek zepchnięty do głębszego podziemia, rozczarowany Obamą i ujadający na niego bardziej niż Tomasz Terlikowski. Także ambitna Hillary Clinton nie może zbudować żadnej konkurencyjnej wobec Obamy charyzmy, bo w jego administracji na jego autorytet sama ciężko pracuje. Wszystkich liczących się ludzi i frakcje Partii Demokratycznej Obama skutecznie zaprzągł do swego rydwanu, zrobił z nich zwarte kierownictwo partii i państwa, które w pocie czoła haruje po to, żeby największy w historii kapitalizmu kryzys przetrwały zarówno Stany Zjednoczone, w miarę możliwości bez tracenia mocarstwowej pozycji, jak też Partia Demokratyczna. I to najlepiej u władzy.