Sto dni temu o wiele bardziej niż dziś obawiałem się światowego przywództwa Baracka Obamy. W podwójnej mierze. Niepokoiłem się, że nowy prezydent, który przecież przyobiecał całkowicie nową twarz Ameryki tak jej przyjaciołom, jak wrogom, może zacząć postępować w świecie chaotycznie i nerwowo, niszcząc pewność i bezpieczeństwo, jaką istnienie USA daje wielu narodom.

Reklama

Ale nie wierzyłem także, że zapowiadane szaleństwo astronomicznych wydatków i interwencji rządu w amerykańską gospodarkę zacznie przynosić w krótkim czasie jakieś efekty. Obawiałem się więc, że Obama-optymista skonfrontowany ze światową geopolityką narobi zamieszania, po czym izolacjonistycznie schowa się w Waszyngtonie. Zaś Obama-socjalista narobi gospodarczego bałaganu, by polec w starciu z kryzysem. Po stu dniach wiem, że oba niepokoje były przesadne.

W polityce światowej Obama nie ma na razie wartych odnotowania sukcesów. Europa (może poza Anglią i Polską) nie dała się prawdziwie zmobilizować do wojny afgańskiej, którą Obama chce wyeskalować i rozstrzygnąć siłą, podobnie jak Lyndon Johnson uczynił niegdyś po objęciu prezydentury z Wietnamem. Tzw. umowy pokojowe władz pakistańskich z talibami niezauważalnie oddają ów kraj w ręce śmiertelnych wrogów Ameryki, razem z jego siłami nuklearnymi. Dwie kluczowe, zlecone przez Obamę misje dyplomatyczne – Mitchella w Palestynie i Holbrooke’a w Teheranie – nie rokują niemal żadnych nadziei. Irak może być politycznie dla Zachodu stracony, jeśli Obama nie znajdzie jakieś formy – mimo wszystko – stałej obecności tam wojsk USA, także po sierpniu 2010.

Dokładnie tak jak należało oczekiwać, realia świata są dla Ameryki coraz gorsze. Ale w takich właśnie warunkach Obama nigdzie dotąd nie wycofał się z tradycyjnie imperialnej amerykańskiej polityki ani wynikających z niej zobowiązań. Póki co, wszędzie pozostawia drzwi otwarte, tak właśnie jak w interesującej nas sprawie tarczy antyrakietowej. Również wobec Rosji, której nadzieje na jakiś przełomowy „Grand Bargain” z Ameryką, żywe na Kremlu jeszcze w lutym, teraz już wyraźnie osłabły. Obama-optymista nie narobił (póki co!) istotnych szkód na świecie.

Reklama

Zaś Obama-socjalista bez dwóch zdań ma wewnątrzamerykański sukces. Zgodnie z zasadą swego ministra skarbu Geithnera, że „w kryzysie błędem jest robić za mało, a nie za dużo”, Obama interweniuje codziennie, we wszystko. Właściciele domów, banki, koncerny samochodowe, internet, emisja dwutlenku węgla, opieka zdrowotna, energetyka i superszybkie koleje... Nawet ekonomiczne czasopisma pogubiły się w owych astronomicznych i zmiennych liczbach, określających skalę pomocy dla różnych sektorów gospodarki.

Amerykański deficyt przekroczył już poziom 12 proc. PKB, a obamowskie bailouty płyną dalej. Rozsądek podpowiada, że rację mieć powinien czeski premier, nazywający tę politykę „drogą do piekła”. Tyle że na razie to działa. Dzięki pewnej siebie, niespoglądającej w tył i prowadzonej z iście rewolucyjnym rozmachem polityce, Amerykanie mają dziś znowu najtańszy od 1971 roku (!) kredyt hipoteczny i stopniowy wzrost sprzedaży na rynku.

Być może Obama wepchnie Amerykę w drugą, inflacyjną fazę kryzysu. Ale póki co – ekonomiści (łącznie z Alanem Greenspanem) są zachwyceni. Poza najtwardszymi republikanami nikt niemal nie wieszczy przyszłych niebezpieczeństw. Amerykanie mają psychologiczną satysfakcję, że wybrany przez nich prezydent nie na niby walczy z kryzysem.

Czy więc przez te sto dni stałem się zwolennikiem polityki Baracka Obamy? Bynajmniej. Nadal sądzę, że Obama – w realnej polityce znaczy przede wszystkim niepewność. Może dostrzegam tylko wyraźniej to, że z tej początkowej niepewności ciągle może się zrodzić wielka prezydentura. Wielka, to znaczy taka, która w złym dzisiaj dla Ameryki świecie mimo wszystko mężnie obroni jej polityczne przywództwo, nie pozbawiając zarazem zwykłych ludzi nadziei, że jest w mocy polityków ów świat uczynić trochę lepszym. Najsilniejszym bowiem punktem Obamy jest ciągle to, że potrafi budzić tę nadzieję.