PiS jako przeciwnik Platformy coraz bardziej się zużywa. Coraz trudniej znaleźć odpowiednio groźne tło dla polityki miłości. Do zastąpienia PiS jako czarnego charakteru w tej PR-owej rozgrywce same zgłosiły się jednak związki zawodowe – „Solidarność”, Sierpień 80... Płonące opony, przewracane metalowe barierki, publiczne wezwania do „bossnappingu”, porywania szefów... to lepsza symulacja populistycznej rewolty niż ta, którą są w stanie dostarczyć słabnący Jarosław Kaczyński ze słabnącym Jackiem Kurskim.

Reklama

Manifestacja „Solidarności” pod Pałacem Kultury była dla premiera korzystna. Widowiskowe przejawy chuligaństwa przy praktycznie żadnym zagrożeniu dla władzy. Jeszcze na manifestacje związkowe w czasach rządów SLD czy AWS przychodziły dziesiątki tysięcy ludzi, przemoc była realna, czasem nawet zabiła kogoś albo okaleczyła gumowa kula policji. Manifestacja kilkuset stoczniowców bez powodzenia mocujących się z metalowymi barierkami czy pokrzykiwania Sierpnia 80 mają na tym tle same zalety i praktycznie żadnych wad. Promują rząd na obrońcę społecznego porządku przed wichrzycielami, ale wywrotowy potencjał wichrzycieli jest żaden.

Wkrótce kolejna odsłona tej ważnej PR-owo-politycznej gry: spotkanie premiera ze związkowcami „Solidarności” ze Stoczni Gdańskiej, a potem 4 czerwca – mimo złagodzenia tonu przez „Solidarność” – wciąż rozgrywany jako pojedynek: obchody Polaków zadowolonych pod patronatem Tuska kontra obchody Polaków sfrustrowanych pod patronatem NSZZ „Solidarność” (do których podłączą się bracia Kaczyńscy, ale to nie oni, lecz postawa związku przesądzi o tym, czy owe alternatywne obchody staną się dla rządu naprawdę kłopotliwe).

Wcześniejsze spotkanie Tuska ze związkowcami ma rozbroić tę bombę. Zdefiniować strony konfliktu, ale jednocześnie pokazać, że Tusk chce i – co najważniejsze – potrafi ten konflikt łagodzić. Dlatego premier nie rozegra przeciwko związkowcom karty „polskiej pani Thatcher”. Będzie rozważny i romantyczny, współczujący związkowcom, ale odpowiedzialny za państwo. Widma Thatcher nie ma potrzeby przywoływać, nawet do wizerunkowej gry, bo ani związki nie są wystarczająco silne, żeby cokolwiek w dzisiejszej Polsce blokować, kogokolwiek mobilizować, ani też rząd nie ma jakiejś ideologicznej liberalnej agendy, do której zrealizowania potrzebne by było widowiskowe „złamanie siły związków zawodowych”.

Reklama

Polska ma inną, swoją własną świecką tradycję, do której Tusk w grze ze związkowcami nawiąże. Spotkanie przywódców państwowych z przedstawicielami klasy robotniczej to w Polsce rytuał wyrastający z wydarzeń naszej historii najnowszej, a mówiąc ściśle z PRL, która formalnie była państwem robotników i chłopów. Robotnicze wystąpienia były tam nawet głównym pretekstem do pałacowych rozgrywek w kierownictwie partii i rządu, okazją do usunięcia zużytych liderów i promocji nowych.

Po wydarzeniach grudniowych z 1970 roku nowy pierwszy sekretarz Edward Gierek spotykał się ze stoczniowcami w Szczecinie i Gdańsku. Wysłuchał od nich wielu gorzkich słów, ale też wydusił z nich słynne „pomożemy!”. W połowie lat 80., już po skutecznym spacyfikowaniu „Solidarności”, także Mieczysław F. Rakowski spotkał się ze stoczniowcami. Spotkanie zakończyło się remisem ze wskazaniem na władzę. Widzowie przed telewizorami zrozumieli, że władza czuje się już wystarczająco silna, żeby w kolebce dawnego protestu odtańczyć taniec zwycięstwa na trupie powalonego przeciwnika. Kolejna odsłona tego rytuału, telewizyjna debata Miodowicza z Wałęsą w 1988 roku, nie była spotkaniem dwóch liderów związkowych, ale człowieka władzy z nieformalnym liderem opozycji. Zależało na tym spotkaniu Miodowiczowi, który był pewien tryumfu i miał nadzieję, że zapewni mu on silną pozycję w rozpoczynających się już „odwilżowych” rozgrywkach w obozie władzy. Inteligenccy doradcy Wałęsy byli przestraszeni. Bali się, że jego milcząca charyzma uleci, kiedy tylko związkowa legenda otworzy usta. Jednak to Miodowicz wyszedł wtedy ze spotkania z Wałęsą znokautowany (może bardziej w odbiorze społecznym, niż by to wynikało z faktycznego przebiegu rozmowy, ale to odbiór społeczny tamtej debaty się liczył, także dla władz).

Tusk spotykający się ze związkowcami „Solidarności” ze Stoczni Gdańskiej będzie miał zadanie łatwiejsze niż Gierek, Rakowski czy Miodowicz. Różnice są dwie. Po pierwsze, nie żyjemy już w państwie rządzonym przez robotników i chłopów. Ani faktycznie, ani nawet formalnie. Polska po roku 1989 przeszła proces gwałtownej dezindustrializacji. Wielkoprzemysłowi robotnicy – jedyna grupa pracownicza zdolna do destabilizowania władzy – zostali zdziesiątkowani. Związki zawodowe są na kolanach. Zrzeszają 12 – 16 procent wszystkich pracujących. Stopień „uzwiązkowienia” pracowników w ojczyźnie „Solidarności” jest jednym z najniższych w Europie. Narastający radykalizm wypowiedzi związkowych liderów jest wprost proporcjonalny do ich narastającej słabości.

Reklama

I najważniejsza różnica. Kiedy Rakowski spotykał się ze stoczniowcami, wśród nich siedział, niewychwytywany zbyt często przez kamery, ale zadający jedno czy drugie pytanie, Lech Wałęsa. Dla rządu „prywatna osoba”, ale dla wielu milionów Polaków wciąż żywa polityczna alternatywa dla władzy. Ta sama „prywatna osoba” rozgromiła Miodowicza. Tusk nie będzie miał naprzeciwko siebie żadnego lidera związkowego o potencjale politycznym. W spotkaniu z „Solidarnością” z jednej strony wystąpi on sam, skupiając na sobie uwagę i sympatię całego mieszczańskiego elektoratu (doradcy i trenerzy: Boni, Grupiński, Grad... pozostaną skromnie w szatni). A naprzeciwko niego będzie „kilku stoczniowców”. Anonimowych. Gra będzie do jednej bramki. Związkowcy się wyżalą, Tusk przedstawi plany. Żeby spotkanie zaszkodziło premierowi, musiałby się pojawić charyzmatyczny przywódca związkowy, którego, gdyby w ogóle istniał, już dawno byśmy poznali.

Na razie w wojnie pomiędzy związkami i Tuskiem realizowany jest scenariusz premiera. Z jednej strony mamy ostre słowa pod adresem związkowców – szefa rządu, polityków PO, sympatyzujących z Platformą autorytetów życia publicznego. Drugim biegunem jest właśnie rytuał debaty premiera ze stoczniowcami. Tusk pokazuje, że jednak przed związkowcami nie ucieka. Przenosząc część rocznicowych obchodów na Wawel, uchronił jedynie przez gniewem tłumu paru wrażliwszych od niego zagranicznych przywódców.

Wyborcy Platformy i Tuska domagają się od premiera zdecydowania wobec związków zawodowych, ale nie domagają się wojny. Będą zadowoleni, jeśli ich lider wyciągnie rękę do zgody. Związkowcy mogą w czasie debaty z premierem wyciągniętą rękę Tuska przyjąć albo odrzucić. A i tak zwycięstwo będzie należało do niego.

Ostatecznie sam już wybór osłabionych związków zawodowych na stronę politycznego starcia jest na rękę rządowi. Tusk i jego PR-owi doradcy wiedzą nawet, że tego starcia nie trzeba rozgrywać zbyt ostro. Dlatego zamiast mówić o Thatcher, Tusk podczas debaty ze związkowcami wspomni, nie bez nostalgii, swoją opozycyjną młodość, kiedy nosił jedzenie stoczniowcom strajkującym w sierpniu 1980. I wystąpi nie jako liberalny antyzwiązkowy dogmatyk, ale jako zatroskany państwowy przywódca. Który problemy i lęki robotników rozumie, pomóc im próbuje, ale nie może im we wszystkim ulżyć, bo odpowiada za losy całego narodu. Zatem raczej Gierek niż Thatcher. A w polskich warunkach jest to wybór gwarantujący skuteczność.