Obrazek z Politechniki Gdańskiej był smutny. Kilka pustych krzeseł, dwóch potwornie zdenerwowanych panów, którzy nie zadawali premierowi trudnych pytań, a chwilami wręcz się z nim zgadzali. Słowem: dwóch słuchaczy i jeden prowadzący. Nie sądzę, że było to dobre dla premiera. Bo z założenia, jak rozumiem, debata miała być merytoryczną dyskusją o problemach Stoczni Gdańskiej. W zamian wyszła pogadanka w wąskim gronie. Ten obraz nie podbudował autorytetu Tuska.

Reklama

Scenariusz miał być zupełnie inny. Dwa największe związki, główni oponenci, zamiast palić opony mieli przedstawić Polakom swoje argumenty.

Cała para przygotowań szła w przeszkolenie premiera do debaty ze związkami, które oskarżają go, że nic nie robi w sprawie stoczni. Gdy główne związki się wycofały, nie było już pomysłu, jak wypełnić po nich przestrzeń w debacie. Zabrakło planu "B". Zamiast tego mieliśmy okazję widzieć pokrzykującego watażkę związkowego pod namiotem. I takich właśnie obrazków Polacy mają już serdecznie dosyć.

Wszelkie rozmowy straciły sens, gdy związkowcy z "Solidarności" i OPZZ wykrzykiwali pod bramą swoje żale do premiera. Dziwi mnie, że nie chcieli skorzystać z okazji dyskusji z premierem. Tym bardziej, że przystępowali do debaty z całkiem solidnej pozycji. Mogli wysłać opanowanych ludzi, którzy zapytaliby premiera, co się stanie z kilkoma tysiącami ludzi i ich rodzinami, jeżeli stracą pracę.

Reklama

Byś może więc związkowcy rzeczywiście nie chcą rozmawiać. Byłby to fatalny scenariusz. Niepokojące jest to, że Karol Guzikiewicz pod bramą stoczni ewidentnie poczuł wiatr w żaglach. Najpierw widzieliśmy Guzikiewicza, który raczej nieudolnie próbował wytłumaczyć, dlaczego nie usiądzie do rozmowy z premierem. Potem objawił się w roli prowodyra wrzeszczącego pod bramą stoczni.

Związkowcy dobrze się czują walcząc. Kiedy jednak trzeba dyskutować i ścierać się na mocne argumenty, najwyraźniej zaczynają się bać. Może załoga stoczni powinna się zastanowić, czy kierunek, jaki obrali jej przywódcy związkowi jest najlepszy? Jeżeli dojdą do wniosku, że nie, może powinni zrobić referendum w sprawie liderów?

Premier też w najbliższych dniach musi coś zaproponować, bo ukryte obietnice w czasie debaty padły. Nie przeceniałbym jednak znaczenia debaty dla losów Stoczni Gdańskie, która działa w końcu w oparciu o przepisy prawa. I na razie rozmowy toczą się w sposób kuriozalny, bo bez udziału właściciela.

Gdyby 4. czerwca doszło do starć stoczniowców z policją, byłby to dowód niezmiernej głupoty protestujących. Rozumiałem związkowców, kiedy przyjechali do Warszawy na kongres europejskich ludowców. Było to dobre miejsce, żeby wykrzyczeć swoje pretensje pod adresem czołówki europejskich polityków. Natomiast, gdyby ten protest miał zostać powtórzony w tym samym stylu 4. czerwca, wówczas związkowcy przegraliby wszystko. To nie jest dzień na wojowanie i protesty.