Przed debatą większość komentatorów uważała, że zrywający debatę stoczniowcy z dwóch związków, zwłaszcza z NSZZ "Solidarność", ściągną na siebie niechęć opinii publicznej. Jako ci, którzy odmawiają dialogu. Badania jednak wskazują, że publika obwinia rząd za zerwanie debaty. Czyżby przejrzała chytry Tuska plan - jak twierdzą ludzie z "S" i OPZZ - by zapraszając także małe związki pokazać stronę związkową jako skłóconą, nie potrafiącą przedstawić swoich postulatów?

Reklama

Aż tak to chyba opinia publiczna nie jest przenikliwa. Raczej żenująca forma widowiska odwróciła sympatię publiki od Tuska. Debata nie byłą wymianą zdań, nie było cienia sporu. Przypominała wywiad z ważnym dygnitarzem. W starym stylu, gdzie z jednej strony siedzi pan życia i śmierci z łaskawością odpowiadający na pytania bardzo nieśmiałych dziennikarzy. Coś, co miało miejsce w PRL, a dziś można obejrzeć na rosyjskiej państwowej telewizji. Tak wyglądają właśnie wywiady z Putinem.

Nie mogło być inaczej. Kto rozmawiał z Tuskiem? Przewodniczący Związku Zawodowego "Okrętowiec" zrzeszającego 180 pracowników Stoczni Gdańskiej. Nawiasem, przewodniczący sam założył ten związek kilka lat temu. Drugi dyskutant Tuska, jeszcze bardziej wystraszony i jeszcze bardziej potakujący premierowi szef ZZ Inżynierów i Techników, reprezentuje 50 członków pracujących w Stoczni.

Poza debatą pozostali ludzie z "S", czyli 1600 osób i OPZZ. Tych drugich jest w Stoczni wprawdzie tylko 250, ale to i tak więcej niż suma członków związków, których szefowie debatowali z Tuskiem. Kogo więc chciał przekonać premier?

Reklama