Obśmiewano Joannę Szczepkowską za to, że po wyborach 4 czerwca ogłosiła w reżymowej telewizji koniec komunizmu. Literalnie obśmiewający mieli rację – wychodzenie z komunizmu miało postać bolesnego procesu: z paleniem esbeckich akt, ale też z rozpaczliwym, nie zawsze udanym reformowaniem ekonomicznej masy upadłościowej po tamtym ustroju. Ci, którzy dziś przedstawiają tamtą datę w tonie lukrowanej idylli, nie mówią prawdy.

Reklama

A jednak lubię przypominać sobie miły głos aktorki, którą w moim rodzinnym domu uwielbialiśmy. Bo nie mając racji politycznej, miała jednak rację moralną.

Przełamaniem komunizmu był moment, w którym większość Polaków zdecydowała się rozprawić przy urnie ze swoimi wieloletnimi, powiązanymi z Kremlem nadzorcami. I można narzekać, że za tym nie poszły wcześniej ani później zbiorowe akty odwagi tejże większości, że wszystko działo się na gruzach dawnej „Solidarności” rozbitej bezpowrotnie w stanie wojennym. Narzekać można, ale spójrzmy na to inaczej.

Moim zdaniem istniało wtedy realne niebezpieczeństwo dopełnienia procesu moralnej kapitulacji – gdyby znacząca grupa Polaków poparła kandydatów reżymu. Tak się nie stało. Czy dlatego, że mieliśmy w genach bunt przeciw ustrojowi przywiezionemu na sowieckich czołgach, że szukaliśmy dogrywki za sfałszowane wybory 1947 r.? Czy może bardziej dlatego, że ówczesny realny socjalizm stał się jednym wielkim syfem, zapaścią niebudzącą już respektu, choć budzącą wciąż odrobinę strachu, bo „Rosjanie coś mogą zrobić, a komuniści mają siłę”. Możemy obstawiać ten lub inny powód przełamania. Jednak wygraliśmy. Sami ze sobą. Za wyborczymi zasłonkami, ale jednak.

Reklama

Dlaczego jednak ten odruch tak trudno przyjmuje się w postaci święta? Bo nie oszukujmy się, to nie jest tylko kwestia skłócenia Kaczyńskich z Tuskiem, Kaczyńskich z Wałęsą czy Gwiazdy ze wszystkimi. Gdyby Polaków to święto bardzo kręciło, tobyśmy to podczas tych obchodów odczuli. A mimo paru sympatycznych scenek utrwalonych przez telewizję nie odczuliśmy.

To nawet nie wynika ze sporów o Okrągły Stół czy o stopień wykorzystania tego sukcesu później – choć i one miały znaczenie. Ani z obecnych socjalnych niepokojów, też naturalnych: nigdy dosyć przypominania, że „Solidarność” była związkiem zawodowym. Może bombardowani popkulturą w ogóle tracimy historyczną pamięć? Ale czy nie mieliśmy jej już w roku 1990?

Przestaliśmy świętować 4 czerwca już wtedy także z innych powodów. Bo ta wielka społeczna mobilizacja, polegająca trochę na buncie pospolitego ruszenia, a trochę na obywatelskiej samoorganizacji, musiała się zakończyć. Oczywiście kończyła się w wyjątkowej żenadzie – w akompaniamencie nadmiernych umizgów niektórych naszych bohaterów do reżymowych generałów, potem pośród narzekań na groteskową prezydenturę Wałęsy, przy nazbyt szybkiej kompromitacji solidarnościowych polityków, którzy nagle uparli się, aby pokazywać nam swoje gorsze strony. Ale tak naprawdę mit „Solidarności”, idealistycznego ruchu, musiał się skończyć tak czy inaczej. Gdy radosną improwizację zaczęła zastępować realna polityka, radosną jedność – typowe dla demokracji swary, a społeczną utopię – mało nieraz sympatyczny wolny rynek, nie za bardzo było co świętować.

Reklama

Co było w tym nie do uniknięcia, a co stanowiło owoc błędów i małości – rzecz warta debaty. Jeśli dziś chcemy wracać do tamtych czasów, musimy się umówić, co świętujemy. Odzyskane poczucie narodowej godności? Ale przecież nader często uznajemy ją w globalizującym się świecie za przeżytek. Dumę z własnego państwa? Ale Polacy nie mają specjalnych powodów, aby być z niego dumni, tak bardzo jest słabe i nieefektywne. Radość z pełnych półek, swobody podróżowania, uruchomionych pokładów ludzkiej przedsiębiorczości? To wydaje się nazbyt oczywiste, aby budzić emocje. Zwycięstwo nad dyktaturą złych ludzi? Ale przecież część bohaterów tamtych zdarzeń mówi nam, aby zaprosić tych złych ludzi do wspólnego stołu i świętować razem z nimi.

Piszę to nie po to, aby drwić sobie z pomysłów na rewitalizację 4 czerwca. Przeciwnie, to święto jest Polakom potrzebne. Nie tylko dlatego, że warto stanąć do międzynarodowego konkursu ofert i przelicytować zburzenie muru berlińskiego (to już raczej nam się nie uda). Przede wszystkim dlatego, że świętowanie symbolicznego, bo nie realnego końca komunizmu jest apoteozą odwagi, a my, Polacy, byliśmy niegdyś narodem odważnym.

Czwarty czerwca bardzo by się nam przydał. Ale jak o nim mówić, do czego się odwoływać, jak wymyślić to święto od podstaw dla Polaków? Nie czuję się na siłach doradzać zajętym kampanią wyborczą liderom naszego państwa. Może więc razem, wspólnym wysiłkiem, za rok, dwa?