Wytłumaczenie jest proste – nie pytaj, ile mamy kopalń, spytaj, ile mamy karabinów. A tych żołnierze rwandyjscy mają pod dostatkiem. Akurat tyle, ile diamentów leży odłogiem w pobliskim Kongo, kraju rozdrapywanym przez sąsiadów, będącym państwem tylko z nazwy.
Triumfy święci tu wyniesiony na skalę stosunków międzynarodowych słynny artykuł 15 konstytucji belgijskiego Konga – nigdy niespisany, ale od zawsze obowiązujący, a dający się sprowadzić do słów byłego szalonego dyktatora Zairu Mobutu Sese Seko: „A poza tym sobie radźcie”. Jednym dano do ręki sierp, innym karabin i to on miał wyżywić właściciela.
Rwanda dokonuje cudów mineralogii polegających na zamianie prochu w diament, ale nie ostatni to w tym kraju cud. Ot, uderzająca jest troska władz o ekologię, której skutkiem jest zakaz wwożenia do Rwandy plastikowych torebek. Serio! By postąpić zgodnie z przepisami, należałoby wszystkie folie wywalić za granicą i bagaż przepakować do opakowań papierowych. Nie ma to oczywiście żadnego związku z tym, że producentami tychże opakowań są ludzie władzy.
Nie mniej cudownie – i tu znów wracamy do geografii – przedstawia się sprawa źródeł Nilu. Rzeka to niebagatelna, więc i źródła są co najmniej trzy, i każde oryginalne. W Ugandzie Nil wypływa z Jeziora Wiktorii, w Rwandzie – z ziemi, ale najoryginalniejsze są najbardziej na południe wysunięte źródła tej największej rzeki Afryki. Otóż Nil w Burundi wypływa z plastikowej rurki. Takiej niedużej, zasyfionej nieco, wystającej z kamieni. Widok równie efektowny jak hinduska toaleta dworcowa.
Moc Nilu musi być niezwykła, skoro z leżących w pobliżu wiosek pochodzą wszyscy ostatni prezydenci burundyjscy. I coś w tym musi być, przyznać trzeba. Wszak u nas spod źródeł Wisły też pochodzi Małysz.