Ta nowela konstytucyjna nie wynika z jakiejś zwartej myśli o tym, jak przeobrażać ustrój Rzeczypospolitej, lecz jest raczej próbą rozwiązania kilku niezwiązanych ze sobą kłopotów polskiego życia publicznego i systemu prawnego za pomocą konstytucji.
Taki rodzaj „konstytucyjnego empiryzmu” nie jest bynajmniej niczym złym. Jedynie stosując go, warto trzymać się reguły „ultima ratio”. Jeśli więc sprawy można załatwić inaczej niż w drodze doraźnych interwencji w tekst konstytucji – to tak właśnie należy czynić. PiS-owski projekt w zasadzie przestrzega tej reguły i dlatego wart jest rozpatrywania.
Wpisanie do konstytucji obywatelskiego prawa do „pełnej wiedzy o działalności partii komunistycznej i aparatu represji” w PRL byłoby ustrojową pointą dla dwudziestoletniej debaty o tym, czy komunistyczna przeszłość ma czy też nie ma pozostać osłonięta nimbem państwowej tajemnicy. Mam nieodparte wrażenie, że zmiana pokoleniowa rozstrzygnęła w Polsce tę kwestię na rzecz jawności. Jeśli tak, to tylko drogą konstytucyjną zablokować można na przyszłość orzeczenia sądów i decyzje różnych urzędów kurczowo trzymających się nadal reguły tajemnicy. Podobnie rzecz się ma z możnością ustawowego ograniczenia praw politycznych i przywilejów emerytalnych dla funkcjonariuszy aparatu represji. Czytelny sygnał ze strony zdecydowanej większości sejmowej, iż chce podtrzymać moc swoich styczniowych uchwał – także drogą konstytucyjną – zapewne skłoni Trybunał do poczekania na ostateczne rozstrzygnięcia ustawodawcy. Byłoby to jakimś świadectwem mocy i determinacji woli sejmowej większości, budzącym przy okazji szacunek dla władzy parlamentu.
Dwie pozostałe zmiany odnoszą się do znanych od dawna PiS-owskich idei politycznych, a to, co je łączy – to postulat uczynienia państwa silniejszym i bardziej restrykcyjnym. Solidaryzuję się ideowo tylko z jedną z nich. To prawda, że nowoczesne państwo jest lepszym gwarantem wolności wyboru i wykonywania zawodu od samorządów zawodowych. Nawiasem mówiąc – nie tylko w Polsce – decentralizacja sprawdza się, jeśli dotyczy wspólnot terytorialnych, zaś nie przynosi najczęściej spodziewanych korzyści, jeśli wzmacnia wspólnoty branżowe i korporacyjne. To proste. Jeśli władzę dajemy gminie – musi ona się uczyć rozwiązywać realne ludzkie problemy. Jeśli dajemy ją jakiejś współczesnej gildii czy korporacji – zazwyczaj używa jej ona dla ekspansji grupowego egoistycznego interesu. W tej dziedzinie całkiem niepotrzebnie chłopcem do bicia w Polsce stali się jedynie prawnicy, podczas gdy ich faktyczny grupowy egoizm potrafią przebić stoczniowcy albo lekarze.
Trudno natomiast uznać prawo państwa do przymusowego poddawania bliżej nieokreślonym „zabiegom medycznym” ludzi z zaburzeniami psychicznymi. Rozumiem, że w obliczu tabloidowej histerii wokół drastycznych przypadków pedofilii, PiS chce przypomnieć o swej restrykcyjnej doktrynie prawno-karnej. Tej pokusie uległ także swego czasu premier Tusk.
Niepotrzebnie. Zwłaszcza że literalnie odczytywany projekt PiS otwiera ścieżkę do przymusowych okaleczeń ludzi psychicznie chorych w imię podwyższonego bezpieczeństwa nas – ponoć całkiem „normalnych”. Na tak rozumianą doktrynę rzekomej „siły państwa” nie ma ani przyzwolenia, ani zgody. To byłoby raczej oddawanie konstytucji na żer nie najwyższych instynktów motłochu. „Ochlokracja” – jak zwykli to nazywać klasycy.