Barbara Kasprzycka: Czy w Polsce mogłyby się zdarzyć zamieszki podobne jak na Węgrzech?
Jadwiga Staniszkis: Węgrzy przeżywają w tej chwili silny wstrząs moralny. Ich problemem jest to, że premier w sposób cyniczny przyznał się do kłamstwa, tłumacząc, że chodziło mu wyłącznie o upartyjnienie państwa i zdobycie stanowisk. Zamieszki w Budapeszcie nie mają więc tła ekonomicznego, lecz moralne, choć, być może, na drugim planie tli się obawa przed rygorami zapowiadanych reform socjalnych. Pamiętajmy jednak, że Węgry są gospodarczo w lepszej sytuacji niż Polska, bezrobocie też jest tam mniejsze. Zresztą zawsze tamto społeczeństwo miało nastawienie przede wszystkim ekonomiczne, więc nie podejrzewałam Węgrów o taką łatwość wstrząsu na gruncie etycznym. Oglądając relacje telewizyjne, zwraca uwagę, że większość demonstrantów stanowią młodzi ludzie, którzy bardzo silnie zareagowali na kłamstwo premiera.

Jakie warunki mogłyby zmusić Polaków do wyjścia na ulice?

W Polsce język wartości moralnych jest na co dzień nadużywany przez ludzi władzy. Poza tym Polacy mają niewielkie oczekiwania etyczne wobec polityków, więc nie wyszliby na ulice z powodu kłamstwa premiera. Może się to jednak zdarzyć, gdy zorientują się, że PiS faktycznie niewiele zrobił dla wykorzystania cyklicznej koniunktury, która może się skończyć za trzy kwartały. Nie wdrożył żadnych reform finansów i podatków, które zapewniłyby stały wzrost poziomu życia – a ten wzrost, który dziś nam sprzyja, i tak nie jest tak wysoki jak w innych państwach naszego regionu. Ten cykl gospodarczy z czasem przecież przejdzie do drugiej fazy, spadkowej, i sytuacja w Polsce się pogorszy. PiS nie robi nic, by zamortyzować ten spadek (jedynym amortyzatorem jest masowa emigracja młodych ludzi) i reakcja społeczna na zawiedzione nadzieje może być równie gwałtowna jak na Węgrzech.

Tylko że nie hasła moralne, ale polityczne będą nią kierować?
Właśnie. Wybuch nie będzie dotyczyć etycznej postawy rządzących, lecz będzie piętnować ich nieudolność, złamane obietnice, widoczny już dziś strach PiS przed wzięciem odpowiedzialności za poważne reformy. U rządzących widać już teraz lęk przed rozwiązywaniem problemów i chęć przekazania władzy komu innemu. Ich energia skupiła się na połowicznym demontażu pozostałości dawnego systemu. Połowicznym, bo ustawa lustracyjna jest bublem prawnym, a likwidacja WSI opiera się na przyjmowaniu tych, którzy będą donosić i ujawniać cudze grzechy – a to nie jest atmosfera służąca powstaniu służby o wysokim morale. Poza tym to władza nadużywa dziś języka etycznego. Zawłaszczyła go do tego stopnia, że ludzie nie będą chcieli już z niego korzystać.

Kiedy taki wybuch niezadowolenia może nastąpić? Opozycja zapowiadała gorącą jesień.

Jesień raczej nie, raczej późna wiosna. Wszystko zależy od tego, kiedy gospodarka wyhamuje i koniunktura zacznie się pogarszać. To będzie moment krytyczny, w którym ludzie zorientują się, że nie ma ani poważnych reform, ani zapowiadanego solidaryzmu społecznego. Polska gospodarka jest wrażliwa na szoki zewnętrzne, takie jak np. zapowiadana ostrzejsza polityka energetyczna Rosji wobec nas z ruchem cen czy nowa fala kryzysu bliskowschodniego. Rozczarowanie do władzy nadejdzie w Polsce nieuchronnie. Ludzie nie wytrzymają tej bierności w rozwiązywaniu problemów. Przez blisko rok rządów PiS praktycznie zrobiono jedno: becikowe. Reszta to ruchy zmierzające do umocnienia się na rozmaitych stanowiskach państwowych plus pewne sukcesy w walce z korupcją. Będziemy więc mieli do czynienia z podobną jak w Budapeszcie formą buntu społecznego, choć posługującego się innym językiem: językiem interesów, nie wartości. Ta gwałtowna reakcja musi przyjść, bo dysproporcja między zaklęciami władzy a realnymi osiągnięciami staje się zbyt duża.