Zanim dojdziemy do przyczyn wyżej wzmiankowanego ulatywania, zacznijmy od tego, że globalnie utrzymuje się mało entuzjastyczne postrzeganie rynków wschodzących. Ta grupa krajów, pomimo częstokroć całkiem atrakcyjnych wycen lokalnych aktywów, obecnie en gros bardziej odstrasza, niż przyciąga inwestorów. Świadczą o tym choćby utrzymujące się od wielu miesięcy systematyczne odpływy środków z funduszy inwestujących w tej grupie krajów. Nie oznacza to jednak, że wszystkie rynki wschodzące są jednakowo złe. Obecnie najsłabiej postrzegana jest Ameryka Łacińska. Azja jest niejednoznaczna i budzi mieszane odczucia w zależności od informacji napływających z chińskiej gospodarki.
Nasz region, czyli Europa Środkowa, na powyższym – trochę chybotliwym – tle wygląda i jest oceniana relatywnie stabilnie. Niech to jednak nie usypia naszej czujności. Bo, co szalenie istotne dla naszych dalszych rozważań, inwestorzy globalni ostatnimi czasy stali się coraz bardziej dociekliwi i wybredni. Oznacza to, że – oprócz zarysowanych powyżej ogólnych preferencji regionalnych – decydującą rolę dla tychże inwestorów odgrywają lokalne czynniki krajowe. I finalnie to właśnie czynniki krajowe przesądzają o tym, który kraj jest lubiany, a który wypada z inwestycyjnej puli. Właśnie na podstawie czynników krajowych – wbrew preferencjom regionalnym – ciekawie w 2016 roku zapowiadają się czy to (szybko rosnące) Indie czy też (odnoszący profity z tytułu stabilnie dobrych wyników gospodarki amerykańskiej) Meksyk. A dla tych bardziej skłonnych do ryzyka zawsze pozostaje na przykład mocno niedowartościowany rubel.
Jak już zaznaczyłem, generalnie nasz region, czyli Europa Środkowa, jest postrzegany przynajmniej neutralnie. Bo i za miedzą w strefie euro mamy widoczne ożywienie gospodarcze, i nie szkodzą nam niskie ceny surowców, i ogólnie (patrząc choćby po wynikach bilansów obrotów bieżących) mamy w naszym regionie stabilne, zrównoważone gospodarki.
W tych warunkach również nasz polski rynek teoretycznie powinien być oceniany podobnie. Jednak tu do głosu dochodzi diabeł, który zwykle tkwi w szczegółach, a dokładniej drugi czynnik układanki, czyli nasza sytuacja krajowa. A ta ostatnio trochę mniej zachwyca. Coraz częściej można bowiem zauważyć, że zagraniczni analitycy i inwestorzy, patrząc na Polskę zaczynają się zastanawiać nad zupełnie nowymi dla nich czynnikami ryzyka. Na przykład czy nasz budżet w średnim okresie wytrzyma ambitne plany wydatkowe? Albo czy sektor bankowy wytrzyma nowy podatek? A nawet jeśli tak, to czy nie wpłynie to negatywnie na akcję kredytową, a w konsekwencji na kondycję całej gospodarki? Ewentualnie czy nowe władze banku centralnego rzeczywiście rozpoczną luzowanie ilościowe? A jeśli tak, to jakie będą takiego luzowania konsekwencje? Wszystkie powyższe (oraz jeszcze kilka innych czynników) sprawiają, że cichutko, powoli, lecz konsekwentnie w międzynarodowych klasyfikacjach Polska przemyka się z grupy krajów z etykietą „inwestycyjnie mało atrakcyjne, ale solidne i bezpieczne” do grupy krajów „inwestycyjnie mało atrakcyjne i nie za bardzo wiadomo, z czym jeszcze wyskoczą”. W normalnych warunkach pewnie nie byłoby z tym większego problemu. Ale obecnie, przy mniej korzystnych uwarunkowaniach zewnętrznych, powyższa zmiana w klasyfikacji może przynieść namacalne konsekwencje.
Nie, wcale nie wróżę żadnej wyprzedaży ani kryzysu. Tyle tylko, że miłe i spokojne czasy, kiedy wszelkie zawirowania na rynkach wschodzących obchodziły nasz rynek walutowy szerokim łukiem, a złoty był stabilną i nudną walutą, mogą powoli stawać się pieśnią przeszłości. Bo z trzepotem skrzydeł ulatującego optymizmu i zaufania zwykle ulatuje też najmocniejsza egida chroniąca przed wahaniami nastrojów globalnych inwestorów. I w nadchodzących miesiącach i kwartałach kolejne kryzysy czy minikryzysy mogą mocniej niż do tej pory dotykać złotego.